Wyprawa Leżajsk - Hel 2015, dzień 2

Sobota, 11 lipca 2015 · Komentarze(1)
Kategoria Wyprawy, Z aparatem
Uczestnicy

Dzień drugi. Budzę się koło 7 rano w miarę wyspany, chociaż z lekkim bólem barku. Rzecz której nie potrafię pojąć: śpiąc na plecach na karimacie jest całkiem wygodnie, a mimo to w czasie snu muszę zacząć się wiercić i przewrócić się na bok, chociaż dopiero wtedy zaczyna być niewygodnie. Pierwsza myśl po obudzeniu każe mi sprawdzić, czy rowery są na swoim miejscu - mam trochę paranoje, ale pewnie się przyzwyczaję. Sprzęt na noc spięliśmy badziewną linką (w dodatku nie na kluczyk, tylko na kod) i przykryliśmy plandeką. Plandeka zdaje się dodawać trochę poczucia bezpieczeństwa, ewentualny złodziej musiałby narobić trochę szumu, a rowery ułożyliśmy na ziemi zaraz przy namiocie. Poza tym, mamy jeszcze alarm na linkę, kupiony wcześniej na Allegro, który po ruszeniu roweru ma zacząć wyć, ale tym razem sobie odpuściłem - kemping faktycznie wygląda na bezpieczny.
Dookoła właściwie same przyczepy kempingowe i kampery, w większości o zagranicznych rejestracjach.



Podczas przygotowywania śniadania testujemy palnik na kartusze gazowe. Woda gotuje się całkiem szybko, bez problemu przygotowaliśmy zupki chińskie i parówki, kupione dzień wcześniej w Biedronce.
Mapę widoczna na głównym zdjęciu rozłożyliśmy raczej dla szpanu, żeby się poczuć jak podróżnicy, bo póki co jeszcze jej nie używaliśmy. Do nawigacji służy nam wiernie Google Maps, chociaż bez włączonego samego trybu nawigowania (czerpie niesamowicie baterie), po prostu zaznaczona trasa + punkt z naszą lokalizacją i kierunkiem obrócenia telefonu. Co do baterii, mamy smartfony i razem dwa powerbank. Póki co używamy telefonów na przemian, licząc, że prędzej czy później gdzieś naładujemy wszystkie sprzęty.
Po posiłku składamy namiot, pakujemy sakwy i ruszamy w dalszą drogę - do Kazimierza Dolnego. Wstępnie decydujemy się jechać drogami wzdłuż Wisły, licząc, że trudniej będzie pomylić drogę.



W miejscowości Zawichost, niecałe 20 km za Sandomierzem przeprawiamy się na drugą stronę rzeki promem. Cena jak za rowery wydaje się być trochę zawyżona (5zł od osoby), a po drugiej stronie Wisły wita nas droga poukładana z małych płyt, na których rower skacze niemiłosiernie. Po kilkuset metrach dojeżdżamy do ładnego asfaltu, a potem ścieżki rowerowej ciągnącej się wzdłuż wału przez dobre kilkanaście kilometrów. Właściwie równie dobrze można by jechać asfaltem, ruch praktycznie zerowy, dookoła jedyne zabudowania to ogrody działkowe, albo co jakiś czas pojedyncze domy.





Ścieżka rowerowa się kończy i musimy wrócić na asfalt. Nie narzekam specjalnie, gładki asfalt jest jednak lepszy niż kostka, nawet w dobrym stanie. Poza tym ścieżka leciała prosto, a widok w połowie był ograniczony przez wał przeciwpowodziowy, więc po jakimś czasie po prostu robiło się nudno. Za karę, że zacząłem się nudzić, zaraz po wróceniu na drogę trafiamy na pierwsze większe podjazdy.
Dopiero po wyjechaniu na samą górę, zauważam, że moje przednie koło wydaje dziwne dźwięki. Jak się okazało, zacisk się dość mocno poluzował (musiałem go słabo zacisnąć) i koło zaczęło latać. Staram się nie zastanawiać, co by było gdybym postanowił przyjrzeć się problemowi niepokojącego dźwięku dopiero po zjechaniu na dół.
Przejeżdżamy przez Annopol i jedziemy dalej na północ, śladem Wisły, którą na wyższych wzniesieniach widać bardzo dobrze z góry po lewej stronie.



Robimy postój przed wiejskim sklepikiem, wzbudzając zauważalne poruszenie wśród miejscowych koneserów taniego piwa zebranych przy budynku. Uzupełniamy zapas wody, którą mieszamy na miejscu z izotonikiem w proszku i lejemy do bidonów. Dodatkowo nie obejdzie się bez drożdżówki, czy batona. Jest już po czternastej, a my dalej jedziemy na niedogotowanych parówkach z rana.
Właściwie problem jedzeniowy dopiero się zaczyna. Mijają kolejne godziny, a energia z batonów szybko się wyczerpuje. Mijamy po drodze znak "Restauracja, 100m", ale okazuje się, że jeśli była tam jakakolwiek restauracja, to nie ma jej już od dłuższego czasu. Budynek wygląda na opuszczony.
W końcu trafiamy na spożywczak i decydujemy się na "ugotowanie" czegoś samemu. Kupujemy makaron i sos w słoiku (szykuje się bogolska uczta) i oddalamy się, szukając przyjemnego miejsca na postój. Dookoła sam las, więc wybór jest dość ograniczony. Zatrzymujemy się i gotujemy szybkie studenckie spaghetti, otoczeni ogromną ilością gigantycznych mrówek pchających się na wszystko co ma kontakt z ziemią.



Po posiłku ruszamy w dalszą drogę. Do Kazimierza zostało ciągle 30km, a jest już siedemnasta. Według planu, mamy przeprowadzić przyspieszone zwiedzanie miasta i ruszyć dalej w poszukiwaniu miejsca na nocleg na dziko, poza miastem.
Ostatni, stromy podjazd, a później mega długi zjazd prosto do Kazimierza. Jest dziewiętnasta, wjeżdżamy do centrum i zastanawiamy się co dalej. Miasteczko wydaje się sympatyczne, więc fajnie byłoby tutaj chwilę posiedzieć. Ale czas leci nieubłaganie, a szukanie miejscówki na nasz pierwszy obóz na dziko w totalnych ciemnościach może być trudne.
Po rozważeniu za i przeciw, wklepuję w wyszukiwarkę: "kazimierz dolny, kemping", i mimo wyrzutów sumienia (miało być na dziko), udajemy się we wskazane miejsce.

Zaraz po wjechaniu na teren pola namiotowego, wita nas z uśmiechem właściciel. Cena okazuje się trochę wyższa niż wczoraj (20zł od osoby), ale wszystko wydaje się być w porządku, a właściciel kempingu to mega sympatyczny gość. Informuje nas o wszystkim co musimy wiedzieć, daje nam mapkę Kazimierza, zgadza się bez problemu na podładowanie power banka, czy użyczenie czajnika do zagotowania wody na herbatę i dodatkowo proponuje nam, żebyśmy przypięli rowery pod jego budką. Czuję się jednak pewniej mając je przy sobie, więc ostatecznie znowu spinamy je na ziemi i przykrywamy plandeką. Tym razem (widząc, że klimat tego miejsca jest już trochę mniej rodzinny, jak w Sandomierzu, a bardziej, chociaż dalej w normie - imprezowy) zakładam alarm na linkę.


Właściwie zaraz po wjechaniu na kemping - który znajduje się zaraz przy Wiśle - doznajemy szoku wywołanego pierwszym w tym roku spotkaniem z dużą ilością komarów. Rozbijaliśmy namiot machając rękami i nogami, żeby odgonić insekty.
Dodatkowo, złapaliśmy trochę doła - znowu przyjechaliśmy na miejsce na tyle późno, że niewiele zdążymy zobaczyć. Coś ciągle pożera nam ciągle gigantyczne ilości czasu. Czas samej jazdy to około 5 godzin, a jednak zniknął cały dzień. Próbujemy przemyśleć wszystko i zastanowić się jak to usprawnić. W Kazimierzu chcieliśmy zobaczyć parę ciekawych rzeczy, wejść na Górę Trzech Krzyży, porobić trochę zdjęć, a rzeczywistość wygląda tak, że jest godzina dwudziesta druga, a do tego jesteśmy absolutnie głodni, więc zaczynamy od poszukania jakiejś restauracji czy czegokolwiek z sensownymi cenami.

Niestety Kazimierz Dolny to miasto wyjątkowo mocno turystyczne, a więc ceny też są turystyczne. Knajpek jest ogrom, ale dania raczej nie na kieszeń cebulowych podróżników takich jak my. Ostatecznie jemy zupę za 6zł i szukamy spożywczaka żeby kupić chociaż chleb.
Mimo późnego wieczoru, na ulicach sporo ludzi. Kilku zdaje się być już na mocno zaawansowanej fazie. Podobno dzisiaj mają tu jakieś większe wydarzenie - impreza, koncerty, czy coś w tym rodzaju - informował nas wcześniej zarządca kempingu, ostrzegając, że po północy może być głośno.
Znajdujemy sklep spożywczy, chociaż bardziej przypomina on coś w rodzaju: "alkohole + wszystko czym można je zagryźć". Stajemy w kolejce, chyba jako jedyni którzy nie zamierzają kupić piwa/wódki. Wybór tak jak się spodziewałem - ubogi. Konserwa, chleb i jogurt będą musiały wystarczyć.

Wracamy do namiotu i konsumujemy naszą kolacje siedząc przed namiotem. Komary zniknęły totalnie, ciężko uwierzyć że godzinę wcześniej zjadały nas żywcem. Po zapchaniu kichy mózgi się trochę przejaśniły i ostatecznie podejmujemy decyzję co do turystycznej części naszej dalszej wyprawy - po drodze, napotykając na naprawdę ciekawe miejscowości, po prostu zostaniemy tam dodatkowy dzień, jeśli czasu będzie za mało. Nie mamy właściwie ograniczeń, kilka dni różnicy nie jest problemem. Nie ma sensu gnać jak najszybciej przez całą Polskę i po drodze widzieć tylko asfalt. Od razu wyznaczamy kilka propozycji co do miejsc w których zostaniemy dłużej - na pewno mazury, Gdańsk, być może Warszawa. Będziemy decydować na bieżąco.

Przed snem robię jeszcze pranie, żeby wyschło przez noc. Kupiliśmy przed wyjazdem na Allegro składaną, pięciolitrową miskę na wodę, z myślą o robieniu w niej prania. Lecę z miską i szarym mydłem do budynku sanitarnego - słowo budynek jest tutaj właściwie mocnym nadużyciem. Tak naprawdę to kontener - coś w rodzaju takich, jakie stawia się na budowie. W środku jednak faktycznie ma to co potrzebne, toalety, prysznice i umywalki, ale jako że kontener jest tylko jeden, nie ma rozdzielania na część męską i damską.
Robię szybkie pranie w wodzie z Białym Jeleniem®, wieszam ubrania na sznurkach od namiotu i kładę się spać.
Udało się przeżyć dzień drugi.

Całość trasy dnia drugiego:
http://app.endomondo.com/workouts/559929077/144487...

Komentarze (1)

Zamiast karimatki proponuję matę samopompującą lub pompowany cienki materacyk. Śpi się na tym w namiocie rewelacyjnie - karimata przy tym, to jakaś pokutna praktyka. ;)
Fajna trasa wzdłuż Wisły - chętnie bym kiedyś odwiedził rowerowo Sandomierz. A w okolicach Kazimierza można super pojeździć na rowerze MTB - lessowe wąwozy i te rzeczy... ;)

zarazek 09:44 niedziela, 20 grudnia 2015
Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa ludzi

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]