Wyprawa Leżajsk - Hel 2015, dzień 3

Niedziela, 12 lipca 2015 · Komentarze(3)
Kategoria Wyprawy, Z aparatem
Uczestnicy

Poranek w Kazimierzu Dolnym zleciał szybko i przyjemnie. Ważne słowa: "zleciał" oraz "szybko". Wstaliśmy o standardowej godzinie (po 7?) i zaczęliśmy pakować nasze obozowisko na rowery. Pogoda świetna, okolica wyjątkowo ładna - ciężko w takich warunkach się spieszyć, aż żal nie przysiąść na chwilę i nie odetchnąć patrząc na Wisłę.
Siedzimy na schodkach do mini-portu i pijemy herbatę, korzystając z ogólnodostępnego elektrycznego czajnika. Zastanawiam się nad dzisiejszym planem dnia i trasą. Najsensowniejszym wyjściem wydaje się dojechanie w okolicę Warki - stamtąd do Warszawy już tylko kilkadziesiąt kilometrów, moglibyśmy dojechać tam pojutrze o sensownej godzinie i mieć więcej czasu na przyglądnięcie się naszej wielkiej stolicy. Dzisiaj już nie będzie wyboru, czy szukamy miejsca na nocleg na dziko, czy wybieramy pole namiotowe, bo w okolicach w które się udajemy kempingów już raczej nie będzie. W pewnym sensie mnie to uspokaja - tego dnia nie będzie nic większego do zwiedzania, nie mamy więc żadnej presji czasowej. Po prostu jechać ile się uda do wieczora i znaleźć bezpieczne miejsce pod rozbicie obozu.



Pakowanie dobytku we wczesnej fazie. Bardzo wczesnej.

Niestety wczoraj zapomnieliśmy podrzucić do ładowania powerbanku, więc robimy to dopiero teraz, żeby ładował się chociaż przez godzinę. Właściwie póki co nie cierpimy na niedobór zasilania. Powerbank Konia użyliśmy wczoraj dopiero pierwszy raz, mój wciąż jest pełny. Przy wyłączonym ekranie, nawet z lokalizacją GPS działajacą w tle, smartfony spokojnie są w stanie wytrzymać cały dzień.


Na zdjęciu widoczny jest wspomniany poprzednio "budynek" sanitarny (biało-niebieski kontener). Nie było szału z jakością toalet i natrysków, w porównaniu z kempingiem w Sandomierzu, ale lokalizacja pola ciekawsza, widoki dużo fajniejsze, przede wszystkim nie znajduje się w środku miasta, tylko przy rzece. Poza tym bardzo miła obsługa. Kemping jak najbardziej na plus, jeśli nie jest się zbyt wymagającym co do czystości i prywatności. A my narzekać nie mogliśmy - na dziko nie będzie nawet takich wygód.


Port należący do kempingu



Koniu pijący herbatę na schodkach. Za nim budynek, w którym wcześniej urzędował właściciel kempingu - niestety z niewiadomych przyczyn częściowo spłonął.

Po złożeniu namiotu i zapakowaniu sakw na rowery, ruszyliśmy jeszcze raz do centrum Kazimierza, żeby rzucić okiem na miasteczko za dnia. Cyknąłem parę zdjęć i rozpoczęliśmy dalszą podróż w stronę Puław.





W Puławach skręcamy na zachód i po przejechaniu przez Wisłę, jedziemy wzdłuż niej. Niestety za kilkanaście kilometrów trasa wypycha nas na dość ruchliwą drogę krajową, którą jesteśmy zmuszeni jechać aż do miejscowości Gniewoszów. Tam, według mapy, ma znajdować się Bursztynowy Szlak Greenways.
Znajdować się ma, ale oznaczenie widnieje tylko na mapie. Fizycznie nic nie wskazuje na to, aby był tam jakiś wypasiony szlak rowerowy. Chociaż jedno trzeba przyznać - jest maksymalnie bezpiecznie, samochody praktycznie nie jeżdżą, a asfalt póki co jest całkiem fajny. Chociaż tylko do czasu - zjeżdżamy na drogę wzdłuż wału, pełną totalnie suchego pasku wymieszanego z kamieniami. Sakwy latają, prędkość spada, ale da się jechać. Po powrocie na asfalt rozglądamy się za sklepem.
Nie wiem czy to zasługa tego, że teoretycznie ciągle jedziemy tym całym bursztynowym szlakiem, czy po prostu faktu bycia na sporym zadupiu, ale samochody praktycznie nie jeżdżą. Przez 20km widzieliśmy dosłownie kilka samochodów i całą masę rowerzystów. Naprawdę, jeszcze takiego czegoś nie widziałem. Niby samochody stoją na podwórkach, ale wszyscy dookoła śmigali rowerami. Prawie jak w Holandii.
Jazda mija miło i spokojnie, ale coraz intensywniej wypatrujemy jakiegoś sklepu. Poza fanatyzmem rowerowym, te tereny mają jeszcze jedną cechę - nigdzie nie widać żadnych sklepów. Wiem, może jestem mieszczuchem, ale nawet w małych wioskach niedaleko mojej rodzinnej miejscowości, we wsi było co najmniej 2-3 sklepy przy większych skrzyżowaniach. Tutaj jedziemy już od 20 kilometrów, wieś wydaje się być normalna (nie wygląda na trzeci świat), domów mnóstwo, a sklepu żadnego. Jedziemy dalej z ostatnim łykiem rezerwowym na dnie bidonu (na czarną godzinę), aż wreszcie trafiamy na spożywczaka.


Uzupełniamy zapasy i robimy mały postój pod sklepem, delektując się zimnymi napojami z puszki. Sklep jak się okazało, otarty został kilka dni temu (fart). Obserwuje kolejnych rowerzystów parkujących swoje pojazdy pod sklepem i czuje się jak nie w Polsce. Praktycznie żaden samochód nie przejechał obok podczas naszego kilkunastominutowego postoju, a rowerzystów za to cały tabor.

Jadąc dalej, dojeżdżamy do miejscowości Swierże Górne. Tutaj trafiamy na problemy z nawigacją Google Maps, o których wspominałem już kiedyś. Nie wiem na jakiej podstawie określana jest przejezdność dróg, ale nie zawsze trasa wyznaczona przez program jest faktycznie trasą którą da się przejechać. Mapa kieruje nas prosto pod budynek elektrowni Enea Kozienice. Asfalt faktycznie jest i prowadzi dalej, do miejscowości obok, ale teren zakładu jest oczywiście zamknięty i pilnie strzeżony.


O tym, jak pilnie jest strzeżony dowiedziałem się zaraz po zrobieniu tego zdjęcia. Na furtce wisiała tabliczka "Zakaz fotografowania", którą oczywiście widziałem, ale jak to ja: "co mi tu będą zabraniać" - cyknąłem jedną focie. Wyszła trochę krzywo i niezbyt fajnie, ale drugiej nie zdążyłem zrobić. Z portierni wybiegł ochroniarz i machając rękami zaczął się wydzierać i pokazywać na tabliczkę. Żeby załagodzić sytuację, podszedłem do niego i zapytałem, czy mam usunąć zdjęcie (powiedział, że nie) i zapytałem o dalszą drogę do Warki.
Ochroniarz trochę się uspokoił i zapytał, czy my też przyjechaliśmy po pieczątkę pamiątkową (to mnie zdziwiło), bo często rowerzyści z jakichś wycieczek odwiedzają to miejsce. Pieczątkę sobie odpuściliśmy, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy dalej do Warki.

Właściwie zaczynało robić się późno. Minęła osiemnasta, a nas od Warki dalej dzieli około 30 kilometrów.
Jadąc rozglądam się za potencjalnymi miejscami na nocleg - pewnie za Warką tereny będą podobne, zastanawiam się więc jaki typ schronienia byłby dobry. Widzimy z drogi dużo polanek wymieszanych z niezbyt gęstym lasem, które wydają się sensowne, pod warunkiem, że odejdziemy od drogi o kilkaset metrów.
Zbliżamy się do celu, ale czas płynie nieubłaganie. Na nasze nieszczęście dzisiaj niedziela, więc sklepy będą otwarte krócej, a my nie mamy nic do jedzenia, ani co gorsze - zapasu wody na wieczór i poranek. W dodatku nie jedliśmy nic od ostatniego posiłku (niesamowite), a właściwie cały dzień jedziemy na duperelach ze spożywczaków. Wjeżdżamy do Warki, a ja modlę się o otwartą budkę z kebabem. Nie wiem jakie są szanse, że cokolwiek będzie jeszcze otwarte, ale obiecuje w myślach, że jak znajdziemy jakiś otwarty lokal, to kupię to ich piwo, za którym nie przepadam - Warkę.

Wjeżdżamy na rynek. Błogosławieństwo absolutne - 2 kebaby, pizzerie i... Chińczyk. Otwarty chińczyk z naprawdę świetnymi cenami. Zamawiamy typowy dla lokalów tego typu zestaw obiadowy 'do pełna' za zawrotną kwotę 13zł (nawet kebab wyszedłby drożej). Obiad (kolację?) podaje nam maksymalnie pozytywny chińczyk, z którym niezbyt umiemy się dogadać, ale wygląda na życzliwą osobę.
Nażarci do syta, jesteśmy gotowi na podbój dzikich terenów. Problem w tym, że jest dwudziesta pierwsza, a jak sie dowiadujemy od lokalnych ludzi, wszystkie sklepy spożywcze już zamknięte. A my mamy resztki izotonika w bidonie. Na szczęście monopolowy nigdy nie zawodzi. Co prawda nic do jedzenia na rano się tam nie znalazło (właściwie były tam tylko czipsy), a i z piciem byłby kłopot. Kupujemy za to pare piw 'na spanie' i kręcimy północ.


Przy wyjeździe z Warki łapie nas deszcz. Zajeżdżamy na Orlen, żeby założyć coś przeciwdeszczowego i wygrzebać z sakw lampki - zrobiło się już ciemno. Samego rozbijania się w totalnej ciemności chciałem uniknąć planując dzisiejszy dzień, a myśl o rozbijaniu się w ciemności i deszczu nie była zbyt optymistyczna.
Wyjeżdżamy za miasteczko i wypatrujemy miejsca. Przed wjazdem do Warki widziałem pełno idealnych miejsc. Liczyłem na do samo od strony północnej. Błąd. Nie wiedzieć totalnie czemu, lokalni rolnicy wybrali sobie akurat tą stronę miasta na masowe hodowanie jabłek (o ile to były jabłka). Kluczyliśmy dróżkami przez kilkanaście kilometrów w ciemnościach i dookoła jedyne co widzieliśmy to porastające każdy metr sady. Sad raczej nie jest dobrym miejscem na rozbicie namiotu, na pewno jeszcze tej nocy słyszelibyśmy pukanie do namiotu, albo musielibyśmy uciekać przed psami pilnującymi terenu.

Czas mija a jabłka nie ustępują. Grubo po dwudziestej drugiej docieramy do lasu i jedziemy nim jeszcze kawałek.
Przed wyjazdem zastanawiałem się, czy kupić jakieś lepsze światło do roweru (wcześniej miałem małą kieszonkową latareczkę). Ostatecznie zdecydowałem się na Mactronic Scream, 300 lumenów. Teraz wiem, że decyzja o kupieniu lepszej lampki była słuszna.
W lesie znaleźliśmy polanę porośniętą wysoką trawą. Nie wiem czemu, ale założyliśmy że ta trawa w końcu opadnie i zaczęliśmy się przedzierać przez rośliny sięgające nam do pasa. Po jakichś 100 metrach dotarło do nas, że to nie ma sensu i zawróciliśmy na leśną drogę. Przejechaliśmy jeszcze kawałek wgłąb lasu i znaleźliśmy mini-polankę dość dobrze skrytą i niewidoczną z głównej drogi.
Deszcz wciąż lekko padał, więc musieliśmy się sprężać z rozkładaniem namiotu i rozpakowywaniem dobytku. Obydwaj już trochę spięci całą tą sytuacją, odetchnęliśmy dopiero, gdy wszystko (poza rowerami, które jak zwykle przykryliśmy plandeką) było już w środku.
Nie udało nam się zdobyć wody (dopiero po wyjechaniu z miasta zrozumieliśmy, że przecież na Orlenie w sklepie mogliśmy coś kupić), więc zaspokajamy pragnienie piwem. Dobry humor wraca szybko, po chwili już sami się śmiejemy z tej całej sytuacji i z tych przeklętych jabłek. Po opróżnieniu butelek przychodzi czas na sen.

Jak zasnąć w namiocie, gdy jest się w lesie, a dookoła wszystko wydaje dziwne dźwięki? Okazuje się, że nie tak trudno jak się obawiałem. Pierwszym ważnym czynnikiem wspomagającym zasypianie, jest ponad 115km które dzisiaj przejechaliśmy. Zmęczenie działa lepiej niż herbatka z melisy. Do tego magiczny napój butelkowy i oczy same się zamykają.

Całość trasy: https://www.endomondo.com/workouts/559487044/14448...

Komentarze (3)

Wszystkiego na tak długiej wyprawie zwiedzić się nie da. Ja sporo już zjeździłem rowerem okolic Kazimierza, ale Korzeniowy Dół nadal na mnie czeka. ;) Zmęczenie, piwo i towarzystwo kompana to najlepsza recepta na dobry sen nawet w lesie pełnym "dziwnych" dźwięków. Trochę gorzej, jak trzeba przespać się w takim lesie samotnie... ;)

zarazek 07:47 poniedziałek, 21 grudnia 2015

Tak, dzisiaj żałuję, że nie odpuściliśmy jednego dnia jazdy i nie pozwiedzaliśmy więcej - w końcu świat by się nie zawalił, a czas nas właściwie jakoś specjalnie nie gonił :)

Bulkas 08:35 sobota, 24 października 2015

Szkoda, że nie mieliście więcej czasu na zwiedzanie Kazimierza Dolnego. Z Góry Trzech Krzyży jest piękna panorama na miasteczko i Wisłę. Warto zobaczyć Wąwóz Korzeniowy Dół, ruiny zamku w Kazimierzu Dolnym, spichlerze, drewniane zabytkowe domy, ruiny zamku w Janowcu, drewniany wiatrak na skarpie w Mięćmierzu no i koniecznie trzeba spróbować słynnego koguta z ciasta :)

Sandi 08:28 sobota, 24 października 2015
Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa miest

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]