Wyprawa Leżajsk - Hel 2015, dzień 6
Środa, 15 lipca 2015
· Komentarze(3)
Kategoria Wyprawy, Z aparatem

Dzień szósty. Otwieram oczy i próbuję poskładać do kupy podstawowe informacje. Standardowo odhaczam kolejne pozycje na codziennej liście: sprawdź czy przeżyłeś, czy klamoty są na swoim miejscu, czy rowery dalej stoją tam gdzie je zostawiłeś.
Odhaczone. Z dumą wychodzę z namiotu i patrzę na nasz cyrk który za chwilę trzeba będzie kolejny raz składać i upychać do sakw. Zaczynam się przyzwyczajać.
Patrzę na rowery pod plandeką i zastanawiam się czy jest jakikolwiek sens przykrywania ich na noc. Jakby nie patrzeć, jesteśmy na totalnym zadupiu z dala od cywilizacji, w dodatku osłonięci z każdej strony drzewami. Gdyby ktoś miał tak ciekawe zainteresowania jak chodzenie nocą po polach i czajenie się na pseudo-podróżników, to przypuszczam, że to nie bezpieczeństwo rowerów byłoby naszym największym zmartwieniem.
Argumenty, chociaż wydają się logiczne, to wiem doskonale, że dziś wieczorem rozbijając się w krzakach znowu je przykryję. To trochę jak z martwieniem się, czy zamknęło się dom po wyjściu - niby ktoś mógłby wejść i coś ukraść. Tylko kto chodzi po klatce od drzwi do drzwi i sprawdza czy czasem któreś nie są otwarte? To też logiczny argument, ale i tak zawsze sprawdzisz dwa razy.
Kiedyś wyszedłem wieczorem pośmigać na rowerze i dostałem chwilowego paraliżu mózgu zwanego inaczej okazyjną głupotą: zamknąłem drzwi do domu i poszedłem jeździć na parę godzin, zostawiając klucz w zamku. Po powrocie klucz był na swoim miejscu, wyposażenie mieszkania również.

Po zapakowaniu cyrku na bagażniki sprzątamy jeszcze do worka wszystkie odpady jakie wyprodukowaliśmy w czasie naszego niezbyt długiego obozowania. Worek ze śmieciami trzeba będzie wziąć ze sobą i wyrzucić przy najbliższej okazji. Drogą demokratycznych wyborów, ja oraz cały wszechświat przegłosowujemy, że to Koniu będzie go wiózł. Głosowanie uważam za udane, tylko jedna osoba była przeciw. Wspominam o odpadach, bo na zdjęciach wygląda to tragicznie - wszystko leży wszędzie. Ale w rzeczywistości staramy się zostawić miejsce w fabrycznym stanie.
Za nami ponad czterysta kilometrów. Przed nami na oko kolejne sześćset. Wyczołgujemy się z krzaków i wracamy na asfalt. Celem na dzisiaj jest przejechanie przez Ostrołękę i dostanie się jak najbliżej Mazur.
Z asfaltowej drogi szybciutko wyrzuca nas na piach. Nawet mnie to już specjalnie nie dziwi. Toczymy się na przemian drogą przez las, drogą przez pola i znowu przez las. Łańcuch cierpliwie przyjmuje na siebie kolejne warstwy pyłu. Obiecałem mu, że na pewno dzisiaj go wyczyszczę. Nie uwierzył.
Wyjeżdżamy z lasu i mijamy kolejne miejscowości. To fascynujące jak ciężko jest w typowej polskiej wsi znaleźć publiczny kosz na śmieci. Wszyscy mają swoje prywatne kubły, ukryte za ogrodzeniem i widocznie nie potrzebują niczego więcej. Zerkam na bagażnik Konia, który coraz bardziej przypomina wózek zbieracza śmieci - worek ze śmieciami, namiot owinięty w jaskrawo niebieską folię i dopełniające dzieła, trzy numery za duże klapki przywieszone do sakw. Na pytanie czemu właściwie je tam powiesił, nie uzyskałem żadnej logicznej odpowiedzi, więc odpuściłem dalsze drążenie tematu.
W końcu znajdujemy kosz przy przystanku autobusowym i ruszamy w dalszą drogę.
Zielone znaki przy drogach zmuszają nas do szeptania w myślach coraz dziwniejszych nazw miejscowości które mijamy. Jak dotąd w rankingu prowadzi miejscowość Długosiodło, której nazwa prawdopodobnie bawi tylko mnie.
W czasie jazdy przez ciągnące się godzinami wiejskie tereny tematy do myślenia szybko się kończą. To źle, bo nagle zaczyna do mnie dochodzić coraz większy ból tyłka, wzmagający się od wyjazdu z Warszawy z każdym kilometrem. Sytuacja robi się nieciekawa. Patrzę na Konia który wierci się na siodełku i zastanawiam się jak śmiesznie musimy teraz wyglądać.
Dojeżdżamy do drogi krajowej numer sześćdziesiąt. Nasza piaskowa droga przecina się z eleganckim asfaltem i wylatuje po drugiej stronie całkowicie nieodmieniona. Dalej piaskowa i dalej nierówna. Wyczekujemy odpowiedniego momentu, przepływamy przez asfaltową rzekę i jedziemy dalej na północ, mijając po drodze kilka sporych jeziorek.
Normalnie nie narzekam na polne drogi - nie ma samochodów, jest cisza i spokój. Jednak przy narastającym bólu dupska dziurawa droga tylko pogarsza sytuację. Dojeżdżamy jednak w końcu do asfaltu i jedziemy prostą drogą w kierunku miejscowości Goworowo. Zaraz wjechaniu do niej, widzimy przydrożną restaurację.

Podjeżdżamy pod budynek i parkujemy rowery obok ogródka z parasolami i stolikami. Za rogiem stoi grupka zaciekawionych zaistniałą sytuacją wielbicieli taniego piwa. Panowie zapewniają nas, że w owej restauracji podawany jest kebab pierwszej klasy. Rozsiadamy się pod parasolem, żeby móc jednym okiem pilnować naszych objuczonych osłów przypiętych do słupka. Patrzę na naszą tanią linkę na kod którą przypinamy rowery i zastanawiam się, czemu myśląc nieustannie o bezpieczeństwie sprzętu nie zaopatrzyłem się nawet w solidne zapięcie. To nasze wygląda na tak mocne, że przy odrobienie samozaparcia można by je przegryźć zębami.
Rozmyślanie nad własną głupotą przerywa Koniu wracający ze środka baru z kartami dań. Zgodnie z rekomendacją koneserów zamawiamy kebab na talerzu.

Wpierniczamy ze smakiem, jednak niestety nie udaje się zatankować baku nawet do połowy, więc zaglądamy do sklepu znajdującego się po drugiej stronie budynku, żeby kupić coś na dojedzenie. Standardowo wybór pada na jogurt i bułkę. Mam dziwne wrażenie że po powrocie z tej wyprawy nie tknę już jogurtu.
Zakupy robimy jak zawsze - na przemian. Jeden kupuje, a drugi pilnuje sprzętu. Stoję na warcie pod delikatesami i obserwuję ludzi wchodzących i wychodzących ze sklepu. Spory tłum jak na tak małą miejscowość. W końcu przyciągam uwagę starszego pana, który próbując zagadać, pyta gdzie jedziemy i skąd. To miłe, chociaż rozmowę trochę utrudnia fakt, że słuch owego starszego pana ma już dawno za sobą czasy swojej świetności, więc każdą odpowiedź muszę wykrzykiwać.
Od początku wyprawy ciekawi mnie reakcja ludzi na miejsce z którego wyjechaliśmy - Leżajsk. Na logikę - małe miasteczko na końcu świata, w Polsce B. Czy ja znam małe miasteczka w województwie, dajmy na to, pomorskim? Nie - dlatego z góry zakładam, że nikt nie kojarzy naszego małego zadupia. Jednak, jak mawia Radek z Polimatów - "Nic bardziej mylnego". Większość ludzi z którymi rozmawiałem nie tylko słyszało o Leżajsku, ale też zna kilka faktów związanych z tą miejscowością.
Gdybym miał zrobić mały ranking czy statystykę - skąd ludzie znają Leżajsk, w głównych pozycjach na pewno znalazłyby się: zabytkowe organy w klasztorze ojców Bernardynów, piwo Leżajsk (poza południem Polski niestety dostępne raczej tylko w Biedronce) i co dziwne: odpust. Naprawdę, kilka osób wspomniało, że pochodzi z okolic Leżajska i w dawnych latach przyjeżdżali tam na odpust. Ciekawe jest słyszeć takie rzeczy od ludzi, będąc kilkaset kilometrów od rodzinnego miasta.
Ze sklepu wychodzi Koniu. Patrzę na jego zakupy, równie ambitne co moje i zastanawiam się, jak to możliwe, że wchodząc do marketu z przeróżnymi towarami wszelkich rodzajów i marek, człowiek totalnie nie wie co miałby kupić. Kończy się na jogurcie i bułce.
Standardowo przegrzebuje sakwy w poszukiwaniu łyżki, która "przecież była gdzieś na wierzchu". Wyciągam coraz więcej przedmiotów, próbując je utrzymać wszystkie na raz, dzięki czemu szybko wchodzę w posiadanie sztućców, za cenę rozbitego słoika z musztardą, który wypada mi z rąk. Patrzę na rozlaną maź, którą bezskutecznie próbowaliśmy poprawiać smak niedogotowanych parówek i trochę mi smutno - to nie tam byle jaka musztarda, to musztarda z innego krańca Polski która jedzie z nami od Sandomierza. Podobnie zresztą jak chleb, który kupiliśmy w Kazimierzu i który leży gdzieś na dnie Konia sakwy, bo głupio nam go wyrzucić. Ostatnie moje podejście do niego miało miejsce w Warszawie, gdy smarowałem pajdy musztardą (tak, właśnie tą [*]) i jadłem na noc, jak biedny student, który po powrocie z imprezy zastał pustą lodówkę.
Dosiadamy osłów i ruszamy dalej w stronę Ostrołęki. Chwila odpoczynku przy pogarszającym się stanie tyłka bywa zdradziecka. Przez pierwsze parę minut jest ok, a później jest jeszcze gorzej niż było. Nie chcę tutaj przesadzać i marudzić, ale sytuacja staje się nie do zniesienia. Zatrzymujemy się na przystanku, niby to z powodu deszczu który zaczął trochę kropić, jednak obydwaj wiemy że powód był całkiem inny. Zadaję sobie pytanie: jak 'rzyć'?
Po dziesięciu minutach użalania się nad sobą, wsiadamy na roweru i ruszamy dalej. Do Ostrołęki zostało około dwadzieścia kilometrów. Jedziemy dalej na północ, z 'niewyjaśnionych' przyczyn coraz częściej pedałując na stojąco. To musi wyglądać naprawdę komicznie: pięć minut wiercenia się na siodełku, następnie pięć minut jazdy na stojąco i tak w kółko. Tym sposobem doczołgujemy się w końcu do naszego checkpointu.

W Ostrołęce planujemy wstąpić do sklepu budowlanego. Trafiamy na Galerię Bursztynową i znajdujący się tam OBI. Plan jest prosty - kupić benzynę ekstrakcyjną do wyczyszczenia łańcucha (obiecałem mu). Mam nadzieję, że tym razem zdążymy znaleźć miejsce na nocleg przed zachodem słońca. Póki co mamy godzinę siedemnastą, a przejechaliśmy dopiero sześćdziesiąt kilometrów. To niezbyt obiecujący wynik, więc bierzemy się za dalsze pedałowanie.
Wyjeżdżamy z miasta i kierujemy się dalej na północ, totalnie bez żadnego celu na resztę dnia. Jedynym planem jest: ujechać jak najdalej zanim zajdzie słońce. Im dalej od Ostrołęki, tym ból tyłka zaczyna maleć, przynajmniej w moim przypadku.
Kolejne dwadzieścia kilometrów leci dość gładko, asfalt jest solidny, droga szeroka, mimo że ruch niezbyt duży. Im bardziej jednak oddalamy się od miasta, tym bardziej krajobraz na nowo zmienia się w typowo wiejski.
Wieczór zbliża się nieubłaganie, więc zaczynamy wypatrywać sklepu w którym moglibyśmy uzupełnić zapasy. W miejscowości Gąski gubimy drogę i tylko dzięki temu trafiamy na mały sklepik - ostatni przed zachodem słońca.

Kupujemy parówki na wagę, pieczywo i wodę w butelce. Z wodą jest jak zwykle największy problem, bo kupujemy ją tylko po to, żeby ją wylać (np myjąc się). W założeniu mieliśmy rozbijać się w okolicy naturalnych zbiorników lub strumieni, ale jak dotąd nic z tego nie wychodziło, w dodatku nasze umiejętności survivalowe - jak pewnie nie trudno zauważyć - są do kitu.
Wracamy kawałek do głównej drogi i zastanawiamy się jak jechać dalej. Na mapie jest zaznaczona droga, ale nie możemy jej znaleźć. Dopiero po kilku rundkach dookoła udało nam się załapać, że trasa którą mamy jechać znajduje się pomiędzy dwiema szosami po których krążymy od dziesięciu minut. Zostajemy wpuszczeni na piaskową drogę przez totalny las, w dodatku dość pagórkowaty. Mija dobre kilka kilometrów zanim udaje nam się wyjechać na coś co można by nazwać drogą przeznaczona do ruchu samochodowego.
Po wyjechaniu z lasu mam wrażenie, że oderwaliśmy się od rzeczywistości. Wioski które spotykamy straciły swoją standardową formę, totalnie się z niej wylały. Domostwa przestały być pojedynczymi budynkami położonymi obok siebie wzdłuż ulicy, a zaczynają przeradzać się w niezależne od siebie, samowystarczalne gospodarstwa składające się z wielu budynków i otoczone drewnianymi płotami. Mam wrażenie, że z każdym kilometrem cofa się czas. "Osady" już nawet nie próbują udawać, że mają ze sobą cokolwiek wspólnego. Nawet nie próbują być zależne od głównej drogi. Zaczynam rozumieć jak bardzo mieliśmy szczęście gubiąc drogę w Gąskach i znajdując tam sklep - tutaj nie zapowiada się żeby można było znaleźć podobne luksusy.
Rozglądam się za miejscem na nocleg. Teren wydaje się być wymarzony - mało domów, gigantyczne przestrzenie wymieszane z niezbyt gęstym lasem. Przy szukaniu miejsca na nocleg na dziko warto pamiętać o jednej rzeczy - nie wybrzydzać. Ja się tego ciągle nie nauczyłem. Widzę fajne miejsce i zastanawiam się, czy za najbliższym zakrętem nie ma jeszcze fajniejszego. Tym sposobem nawet znalezienie noclegu w tak spokojnym miejscu jak to nie może obyć się bez odrobiny presji.
Stajemy na skraju polnej drogi, mając przed sobą ogromne morze najzwyklejszej trawy i znajdującą się na środku wyspę z drzew - coś na kształt mini-lasku. Idealne miejsce - co prawda na widoku, ale odległości od zabudowań są tak duże, że raczej nic nam nie grozi. Z początku można jeszcze jechać, później musimy prowadzić rowery, bo trawa zrobiła się zbyt gęsta a teren nie równy. Docieramy w końcu do naszej wysepki.


Pierwszy raz rozbijamy obóz przed zachodem słońca. Mam okazję bliżej przyjrzeć się podłożu na którym zamierzamy spać - jest, jakby to powiedzieć - pełne życia. Dosłownie, mieszka tam wszystko. Zagęszczenie pająków, żuków i innych insektów na metr kwadratowy jest ogromne. Zapisuje sobie w głowie, żeby nie zapomnieć zamknąć namiotu przed snem.
Trawa jest dosyć wysoka, więc przed rozłożeniem namiotu próbujemy ją trochę udeptać. Myślę o wszystkich żuczkach uciekających przed swoją apokalipsą. Na pewno zaplanują zemstę.
Po ogarnięciu obozowiska biorę się za czyszczenie łańcucha, po czym znowu przykrywam rowery tą nieszczęsną plandeką i ładuje się do namiotu.

Wszystko wskazuje na to, że od jutra zacznie się robić coraz ciekawiej. Zostało nam trochę ponad siedemdziesiąt kilometrów do jeziora Śniardwy, gdzie zamierzamy zatrzymać się na dwie noce. Później dalszy przejazd przez Mazury, być może nocleg w Giżycku i dalej w stronę Gdańska. Nie wiem czy wspominałem, ale nigdy nie byłem na Mazurach, ani nawet nad morzem. Żadnym.
Zaczyna się więc najlepsza część wyprawy.
[Pełna trasa dzisiejszego dnia]