Wyprawa Leżajsk - Hel 2015, dzień 5
Wtorek, 14 lipca 2015
· Komentarze(1)
Kategoria Wyprawy, Z aparatem

Spanie w namiocie ma pewną zaletę - pomaga docenić wynalazki takie jak materac, nad którymi na co dzień się nie zastanawiamy. Po prostu są i muszą być. Po trzech dniach spania na karimacie i uwierających tyłek szyszkach i kamieniach (których w ciemności nie udało się wypatrzeć podczas rozkładania namiotu) normalne łóżko to szczyt luksusu. Spałem jak zabity, mimo że zapomniałem założyć stoperów do uszu, które do tej pory w jakimś stopniu pomagały mi wytrzymać niemożliwe do wytrzymania chrapanie Konia.
Słyszę budzik, otwieram oczy i staram się ogarnąć umysłem chaos panujący w pomieszczeniu. Wszędzie leżą rzeczy z sakw, przez środek pokoju wisi sznurek z praniem, a jak się za chwile okazuje, cała podłoga jest zalana przez krople skutecznie kapiące z niewyciśniętych dobrze ubrań - które oczywiście nie wyschły i wciąż są absolutnie mokre.
Przeklinam pod nosem, biorę jakieś niedobitki suchych ubrań i idę do łazienki. Po powrocie Koniu przekazuje mi wesołą nowinę - przed chwilą była tu pani która sprząta pokoje i jak się okazuje, doba hotelowa jest tutaj dość krótka i musimy się powolutku zbierać.
Nie, tak naprawdę to nie powolutku. Musimy się zbierać natychmiast, za niecałe 30 minut ma nas tu nie być. Zerkam jeszcze raz na panujący w pokoju absolutny burdel i biorę się za pakowanie sakw.
Standardowo, rzeczy które przydadzą się dopiero po rozłożeniu namiotu wieczorem upycham na sam dół, a te które mogą być potrzebne w czasie drogi na wierzch. Staram się zapamiętać co włożyłem do której sakwy, chociaż wiem, że to daremne.
Niepokoją mnie najbardziej mokre ubrania, które muszę wpakować w worek i włożyć do sakwy. Od razu przypomina mi się też namiot, który jest mokry już od doby. Koniecznie trzeba będzie się zatrzymać i to wysuszyć.
Odbieramy rowery z magazynu, mocujemy cały bajzel na bagażniki i ruszamy w drogę.
Wyjazd z Warszawy, w przeciwieństwie do wjazdu nie przysparza większych kłopotów. Może poza faktem, że rowerowe Google Maps czasami zbyt poważnie traktuje omijanie głównych dróg i kieruje nas na około przez jakąś wąską leśną drogę, a koniec końców i tak wyjeżdżamy na głównej trasie, tylko kawałek dalej. Oczywiście nie tłumaczę się - trzeba było używać więcej mózgu, a nie polegać sztywno na niebieskiej linii z ekranu. Z każdym dniem zaczynam szybciej łapać rowerowy ból dupska. Jeszcze dobrze nie wyjechaliśmy z miasta, a ja się już wiercę się na siodełku próbując się usadowić. Ciągle jeszcze trzyma mnie wczorajszy lekki dół, ale im dalej od stolicy, tym bardziej się wyluzowuję. Jednak najlepiej mi się kręci przez wioski i spokojne drogi.
Zatrzymujemy się tradycyjnie pod Biedronką. Ta sieć mogłaby być sponsorem naszej wyprawy. Sakwy z logiem biedronki, koszulki z kropkowanym insektem, czy nawet flaga na bagażnik. I do tego 50% zniżki na zakupy w czasie trwania wyprawy i mógłbym przystać na takie warunki.
Po zjedzeniu tradycyjnie jogurtu i bułek trzeba zastanowić się co dalej. Słońce zaczyna wychodzić zza chmur, wiatr powiewa dość solidnie - idealne warunki do wysuszenia ubrań i namiotu. Jedziemy jeszcze kawałek, aż nie skończy się las, przejeżdżamy przez tory i zatrzymujemy się na polance z kilkoma drzewami.


Mokre rzeczy wieszamy na sznurku, a namiot wyciągamy z torby i rozkładamy na trawie. Korzystając z przerwy bierzemy się za przygotowanie jedzenia - makaronu z pesto. Wsypuję całą paczkę do niewielkiej aluminiowej miski, i gotuję na palniku. Oczywiście dalej nie mamy soli, ale chyba niewiele by zmieniła, bo jak się okazuje gotowanie makaronu w opcji: więcej klusek niż wody to średni pomysł. Efekt - na dole naczynia rozgotowany, na górze trochę twardy. Nie jest to najlepsze co jadłem, ale da się zjeść i dość dobrze zapycha, więc nie ma co narzekać.

Słońce i lekki wiatr skutecznie wysuszył mokre rzeczy. Możemy ruszać dalej w kierunku Wyszkowa, a stamtąd w stronę Ostrołęki, chociaż nie wiem ile dzisiaj jeszcze zdążymy przejechać. Nasz postój trwał prawie dwie godziny - co mnie zdziwiło, bo wydawało mi się dużo krócej. Fakt, faktem jest już szesnasta, a my nie ujechaliśmy zbyt daleko. Pakujemy się i kręcimy dalej na północ.
W miejscowości Głuchy przed Niegrowem łapie nas deszcz. Zatrzymujemy się w pod sklepem, uzupełniamy zapasy, a Koniu kupuje sobie foliowy płaszcz przeciwdeszczowy. Ulewa jest solidna, ale wygląda na przelotną, więc czekamy, chociaż czas nas goni. Ustalamy maksymalną godzinę o której ruszamy bez względu na to czy deszcz przestanie padać czy nie. Ostatecznie przestaje padać praktycznie w momencie kiedy już mamy się zbierać.
Jedziemy wzdłuż drogi ekspresowej, przejeżdżamy przez wiadukt i jedziemy dalej w stronę Wyszkowa.
Pakując się na wyprawę rowerową, trzeba przewidzieć kilka rzeczy które mogą się zdarzyć i odpowiednio dobrać ekwipunek. Najciężej jest z narzędziami - co prawda z różnym prawdopodobieństwem, ale ostatecznie w rowerze tak naprawdę wszystko może się spieprzyć. Ilość narzędzi trzeba dopasować do terenu w jaki jedziemy - jadąc przez Europę serwisy i sklepy rowerowe mamy w każdym miasteczku. Wtedy można sobie odpuścić niektóre narzędzia czy części zapasowe.
Co jednak jeśli urwie nam się łańcuch lub linka hamulcowa 30 km od kolejnego większego miasteczka? Jest to prawdopodobne, więc warto mieć zapasowe linki czy skuwacz do łańcucha. Co jednak jeśli spieprzy nam się część, której nie można w prosty sposób naprawić, a części zamienne są ciężkie i zajmują dużo miejsca?
Tak naprawdę pakowanie narzędzi to prosty rachunek prawdopodobieństwa. Pakujemy uniwersalne narzędzia i najbardziej awaryjne części i możemy tylko liczyć, że los będzie nam sprzyjał.
Jednak ze wszystkich awarii, które mogą się zdarzyć w czasie podróży, jedna zdarzy się na pewno - przebita dętka.
Wyruszaliśmy z Leżajska - małego miasteczka, gdzie sklepów rowerowych jest może trzy, a do tego nie są zbyt dobrze wyposażone. Przed wyprawą przelecieliśmy przez wszystkie sklepy typowo rowerowe i sportowe jakie się dało w poszukiwaniu zapasowej dętki do roweru Konia - Kross Hexagon R3 z nietypowym rozmiarem kół - 27,5. Nie dość, że nigdzie takich nie mieli, to raz nawet miałem wrażenie, że sprzedawca zamiast: dętka do MTB 27,5 - usłyszał "poproszę ciężki pancerz łowcy smoków" - zgaduję po wyrazie twarzy.
Ostatecznie kupiliśmy wtedy samoprzylepne łatki w sympatycznym różowym opakowaniu, które na pierwszy rzut oka wyglądało jak opakowanie jakichś gum do żucia z lat 90.
Mieliśmy w pierwszym większym mieście wstąpić do rowerowego i kupić dętki, ale temat umarł zaraz po wyjechaniu z Leżajska.
Teraz jakoś tak nagle przypomnieliśmy sobie o tym. Wydaję mi się, że mógł nam w tym pomóc totalny kapeć w Konia tylnej oponie, po tym jak przed chwilą najechał na jakiś kawałek metalu.
Rozkładamy się z cyrkiem na poboczu i zdejmujemy sakwy, a potem koło. Wyciągam z torby nasze niezbyt profesjonalnie wyglądające łatki i zaczynam się poważnie niepokoić. Sympatyczny jaskrawo-różowy kolor pudełeczka i wesoły kolarz na obrazku dodaje mi otuchy.
Do zestawu dołączyli nam metalową 'tarkę' do wyrównania powierzchni przed zaklejeniem. Pechowo akurat dziura jest bardzo blisko wybrzuszenia na dętce idącego dookoła, więc trzeba je najpierw spiłować. Tarka jest do dupy. Przeklinamy sami siebie, za to że mieliśmy na liście rzeczy do zabrania papier ścierny, a jednak go nie wzięliśmy. Ostatecznie udaje się, zakładamy dętkę i pompujemy.
Na razie działa. Wsiadamy na rowery i jedziemy dalej w stronę Wyszkowa, zerkając nerwowo co chwilę na tylną oponę.
Zaraz przed Wyszkowem trafiamy na Orlen. Stacje paliw to niesamowity dobrobyt. Darmowe pompowanie kompresorem, toaleta i sklep. Toaletę wykorzystuję ile wlezie - dzisiaj śpimy w lesie, więc wygód nie będzie. Skoro jest umywalka, warto się ogolić - przez chwilę myślałem nad zapuszczaniem podróżniczej brody, ale jednak odpuszczam.
Ruszamy do centrum. Jest już dość późno, a jednak trafiamy na otwartą budkę z kebabem, wciągamy po jednym i jak zwykle szukamy najbliższego Lidla. Żartuję, jasne że najbliższej Biedronki.
Przed wyjazdem z miasta znajdujemy nasz ulubiony sklep i robimy szybkie zakupy. Przyzwyczaiłem się, że Biedronka obok mojego bloku jest czynna do 22 i założyłem, że ta też, więc niespecjalnie się spieszyłem z zakupami. Koniu jak zwykle czekał pod sklepem - idziemy na zmianę, jeden kupuje drugi pilnuje sprzętu. Okazało się, że zostawiłem mu dosłownie 2 minuty na zrobienie zakupów - zaraz mieli zamykać, a kobiety z obsługi go ganiały po sklepie żeby szedł do kasy. W ostatniej chwili zauważył klapki piankowe, których zapomniał kupić przed wyjazdem, więc wziął szybko pierwsze lepsze, jak się okazało po wyjściu - kilka rozmiarów za duże.
W międzyczasie zrobiło się już całkiem ciemno. Wyjeżdżamy z miasta i szukamy miejsca na nocleg.
Z asfaltu skręcamy w końcu w stronę pól. Oddalamy się od zabudowań i wypatrujemy miejsca osłoniętego drzewami - jakiejś polanki. Dookoła niestety same pola uprawne pocięte ledwo widocznymi drogami dojazdowymi dla ciągników. Zapuszczamy się bardziej w stronę lasu - wjeżdżamy w dróżkę która wygląda na nieużywaną od jakiegoś czasu - gałęzie krzaków i drzew po obydwu stronach zarastają przejazd. To jednak jedyna droga która wydaje się mieć sens, więc przedzieramy się przez chaszcze oświetlając sobie drogę lampką rowerową. Ubite 'koleiny' na drodze są dookoła porośnięte wysoką trawą, która skutecznie przysłania teren pod kołami. Koniu szybko wykorzystuje ten fakt i postanawia się wypieprzyć na niewidocznej dziurze w drodze. Od tego momentu zaczynamy prowadzić rowery, bo przejazd robi się ciężki.
Po prawej stronie pojawia się polanka przysłonięta iglakami. Sprawdzamy to miejsce dokładnie. Dobrze osłonięte i na pierwszy rzut oka nie uczęszczane, chociaż teren budzi moje wątpliwości nierównością i twardymi, wręcz kłującymi chwastami.
Jestem z natury wybredny, a nie chcę żeby przez moją wybredność cierpieli inni, więc zostawiam Konia z rowerami na polance, a sam biorę latarkę i biegnę w stronę lasu szukając alternatywy. Im głębiej tym bardziej gęsto się robi po obydwu stronach. Drzewa rosną gęsto, a pod drzewami same krzaki porastające każdy metr. Wracając biegnę szybciej - wkręciłem sobie sytuację jak z horrorów - co jakby po powrocie na polankę Konia i rowerów by nie było?
Na szczęście wszystko jest na swoim miejscu. W świetle latarek budujemy nasz obóz i kładziemy się spać.