Wyprawa Leżajsk - Hel 2015, dzień 7
Czwartek, 16 lipca 2015
· Komentarze(1)
Kategoria Wyprawy, Z aparatem

Siódmy dzień naszej tułaczki przez nieznane lądy.
Siedzę na trawie przed namiotem i próbuję rozmasować kark obolały od niewygodnej, dmuchanej poduszki z Tesco. Koniu ciągle nabija się ze mnie, że owijam ją w poszewkę. Nie robi się przez to bardziej miękka - ale przynajmniej mogę sobie wyobrażać, że to normalna poduszka, a nie pompowany badziew za kilka złotych.
Pogoda jest przepiękna. Po niebie leniwie przesuwają się pojedyncze obłoki, a słońce grzeje dokładnie tak, jak przystało na środek upalnego lata. Patrzę na pola dookoła nas. Około sto metrów stąd zauważam polną drogę, którą wczoraj przeoczyłem. Właśnie przejeżdża tamtędy Ursus. Niedługo po nim Polonez. Planowałem się trochę wkurzyć (wczoraj przedzieraliśmy się bez sensu przez wysoką trawę), ale ostatecznie przy takiej pogodzie nic nie jest w stanie mnie wyprowadzić z równowagi. Przenoszę wzrok na gigantycznego żuka przebiegającego właśnie obok mojej nogi, który wesoło przebierając nóżkami znika po chwili gdzieś w trawie.
Na nas też już pora. Mazurom nie każe się czekać.

Pchamy rowery w kierunku polnej drogi, i kierujemy się w stronę wioski. Po chwili jechania po piachu stwierdzam, że mój napęd działa jeszcze gorzej niż wczoraj, zanim go wyczyściłem. Totalnie rzęzi na moich ulubionych przełożeniach.
Jedziemy przez wioski o nazwach, które po przeczytaniu udaje mi się pamiętać jeszcze przez następne dziesięć sekund. Wypatrujemy sklepu spożywczego, jak na razie bezskutecznie. Po piętnastu kilometrach zbliżamy się powoli do drogi głównej w kierunku miasteczka Kolno. Kilkaset metrów przed skrzyżowaniem trafiamy na wiejski sklepik. Parkujemy motory przy murku i już mamy wesoło wyruszyć na wielkie zakupy, gdy przypominamy sobie pewien problem z dnia wczorajszego - nie mamy prawie gotówki. Po dokładnym przeliczeniu z bólem serca stwierdzam, że mam do dyspozycji całe dwa złote. Niejeden pan Zbychu będąc w posiadaniu dwóch złotych, byłby szczęśliwy przez następne dwie godziny, ja jednak staje przed poważnym dylematem. Miałem ambitne plany. Miało być tak pięknie.
Koniec końców kupuję jogurt i bułkę. Mieszam łyżką przeklęty nabiał i przysięgam sobie, że to ostatni raz.
Stoję tak pod sklepem i przeżuwam moją jedyną kajzerkę. Ze sklepu wychodzi Koniu, a chwilę później wyskakuje sprzedawczyni zainteresowana nagłą inwazją rowerzystów w obcisłych portkach na jej lokal. Opowiadamy w skrócie naszą historię i cel naszej podróży. Chyba zrobiło to niezłe wrażenie, bo dopytuje nas o różne rzeczy, a na koniec życzy nam powodzenia i daję gratisowo po butelce wody.
Po znalezieniu sklepu nasz problem się nie kończy, a właściwie dopiero się zaczyna. Nie zjedliśmy prawie nic, a wody nie wystarczy na długo. Opróżniliśmy się totalnie z resztek gotówki i zastanawiamy się co zrobić dalej. Najbliższym miasteczkiem przez które mamy przejeżdżać jest Pisz, jakieś czterdzieści kilometrów dalej. Bliżej jest tylko Kolno, ale nie jest tak całkiem po drodze - trzeba nadrobić ponad pięć kilometrów. Nie ma tragedii, więc ruszamy w tym kierunku.
Na miejscu znajdujemy bankomat PKO. Wpada mi na myśl pewna rzecz, o której muszę pamiętać przy następnych wyprawach: w moim koncie w mBanku mogę wybierać bez prowizji tylko z kilku bankomatów, głównie sieci Euronet. W pozostałych płacę każdorazowo prowizję - pięć złotych. Zamiast tego lepiej wykupić - również za pięć złotych, z tym że jednorazowo na miesiąc - usługę "wszystkie bankomaty". Nie zrobiłem tego przed wyprawą i teraz żałuję.
Gdy znowu jesteśmy bogaci, szukamy jakiegoś lokalu z kebabami. Zabawne jest to, jak bardzo nieraz trzeba się najeździć, żeby w czasach brudnego kapitalizmu oddać komuś swoje pieniądze w zamian za talerz z frytkami i mięsem które bezskutecznie udaje baraninę. Po solidnej rundce po całym miasteczku znajdujemy w końcu knajpę w której można coś zjeść, zapychamy kichę i ruszamy prostą drogą w kierunku miasteczka Pisz.
Od początku wyprawy w czasie jazdy przyglądam się rejestracjom samochodów. Nie chodzi bynajmniej o to, żebym zapamiętał numery skurczybyka który mnie rozjedzie, a potem go prześladował po nocach. Z nudów zapamiętuję literki rejestracji poszczególnych miast (tak panie i panowie, jazda rowerem jest aż tak nudna - nie polecam). Mija nas coraz więcej samochodów na blachach 'NPI', a w tym szybciutko węszę zbliżający się Pisz. Wyczuwam też coraz mocniej mazury - ilość wyprzedzających nas wszelkiej maści kamperów i przyczepek z łodziami gwałtownie wzrasta. Niestety jedyna sensowna trasa prowadzi nas drogą krajową numer 63, którą wszyscy aktualnie walą z południa na mazury. Nie znoszę ruchliwych dróg, ale nie mamy wyjścia.
W Piszu wita nas elegancka ścieżka rowerowa, która prowadzi nas prosto pod wrota Biedronki. Nie będę mówił co znowu kupiłem do jedzenia, bo mi wstyd nawet przed samym sobą. Poza prowiantem uzupełniamy zapas nawilżanych chusteczek, które jak nie wiem czy wspominałem już wcześniej, są po prostu niesamowicie przydatne. Z umyciem rąk w trasie bywa różnie i naprawdę taki gadżet się przydaje. Wolę nie drążyć tematu, ale na takich chusteczkach absolutnie zawsze jest zdjęcie szczęśliwego bobasa. Szybko wykształciło się u nas przekonanie, że bobas = dobry wybór. Brak bobasa? Sprawdź czy nie kupiłeś chusteczek do wycierania kurzu, albo tłuszczu na kuchence.
Poza chusteczkami przydałoby się dokupić zapasowy kartusz do kuchenki gazowej. Niby nasz jeszcze działa, ale na mazurach może nie być gdzie kupić takiego gadżetu, w razie gdyby się skończył. Zahaczamy więc przed wyjazdem z miasta jeszcze o sklep budowlany, gdzie jak się okazuje nie mają takich rzeczy. Przed wyjściem z budynku zaczepia nas gość, który pyta o różnice między rowerami crossowymi a MTB. Jak twierdzi, ma MTB i ciężko mu się jeździ, więc chciałby kupić crossowy żeby móc jeździć ze znajomymi na kilkudziesięciu kilometrowe wypady. Szczerze mówiąc nie wiem co mu powiedzieć - mam wrażenie, że niektórzy ludzie zwalają całą odpowiedzialność na rowery. A, nie dojadę tak daleko bo mam rower MTB, a nie szosowy. To po części prawda, wiadomo, że szosówką da się pocisnąć szybciej, więc teoretycznie też dalej. Ale przy odległościach rzędu sto kilometrów, tak naprawdę można jechać czymkolwiek. A owy pan, chciał rower którym da się przejechać czterdzieści kilometrów, bo na jego się nie da. No cóż.
Do celu zostało niecałe dwadzieścia kilometrów. Jako miejsce naszego dwudniowego wypoczynku nad największym polskim jeziorem, wybraliśmy miejscowość Nowe Guty. Jest tam podobno pole namiotowe z plażą, a więc wszystko co nam potrzebne do szczęścia.
Niestety dalej jesteśmy zmuszeni jechać drogą krajową, razem z całą masą sezonowych najeźdźców na krainę jezior. Z turystami zawsze jest taki sam problem: wszyscy będąc na wakacjach na nich narzekamy, a jednocześnie wszyscy jesteśmy właśnie nimi.
W ostatnich dziesięciu kilometrach pojawia się opcja zjechania z asfaltu na polne drogi. Nie koniecznie będzie szybciej, ale na pewno przyjemniej. No, może pomijając ten moment chwilę później, kiedy trafiamy na zajmującą całą szerokość drogi kałużę, którą bezskutecznie próbujemy obejść, co kończy się jeszcze większym uwaleniem rowerów błotem.
Ostatni kilometr. Jeziora jeszcze nie widać, ale można w pewien dziwny sposób wyczuć jego obecność.

Jest ogromne i na swój sposób piękne. Śmiało można powiedzieć, że mało w życiu widziałem, bo to prawda. Ale teraz mam to gdzieś, nawet się z tego cieszę. Pewnie gdybym widział większe i piękniejsze jeziora, nie zachwycałbym się tak tym. Chyba właśnie o to mi chodziło w tej wyprawie. Rozmawiałem z kilkoma osobami w fazie planowania trasy i ludzie radzili mi, żebyśmy pojechali pociągiem gdzieś nad morze czy mazury i stamtąd zaczęli jechać rowerami. To miało sens, mielibyśmy więcej czasu żeby zobaczyć wszystko. Ale nie o to mi chodzi, ja nie jestem turystą. Mogłem w każdej chwili pójść na stację, kupić bilet i tu przyjechać. Tutaj, albo w każde inne miejsce w tym kraju. Ale na pewno nie sprawiłoby mi to takiej radości, jak teraz, kiedy po sześciuset kilometrach, o własnych siłach dojeżdżam do miejsc które chciałem zobaczyć. Czasem już nawet nie chodzi o to czy coś zrobimy, ale o drogę którą przebędziemy żeby to zrealizować.

Wjeżdżamy na teren pola namiotowego. Sporo ludzi, ale i sporo miejsca. Całe towarzystwo wygląda raczej na takich, co faktycznie przyjechali tu trochę odpocząć. Większość to rodziny z dziećmi, zamieszkujące kampery lub gigantyczne namioty mogące spokojnie zastąpić dom na dłuższy czas.
Podjeżdżamy do budki z recepcją i meldujemy się na dwie noce. Opłata to piętnaście złotych od osoby za dobę, ale niestety natryski nie są wliczone w cenę i trzeba dodatkowo płacić po sześć złotych. Razem z piętnastoma za dobę, wciąż nie wychodzi to jakaś kosmiczna kwota, więc decydujemy się, chociaż pierwszy raz spotykamy się z osobnymi opłatami za skorzystanie z budynku sanitarnego. W dodatku okazuje się, że po pięciu minutach wyłącza się ciepła woda, więc trzeba się myć totalnie ekspresowo.
Niestety na tym nie kończą się "mikropłatności" - jeszcze gorsze i według mnie już mocno niemiłe jest to, że za skorzystanie z najzwyklejszego na świecie kibla, dodatkowo płaci się za każdym razem dwa złote. To już uważam za przesadę, bo tutaj naprawdę nie ma się gdzie najzwyczajniej w świecie wylać, a płacenie za każdym razem dwóch złociszy może mocno przesądzić o nieopłacalności nocowania pod namiotem w stosunku do zwykłego wynajęcia pokoju gdziekolwiek. Staramy się jednak nie psuć sobie humoru, odkładamy na moment cebulowe nawyki, płacimy grzecznie za nocleg i ruszamy szukać miejsca na rozbicie namiotu.
Z wyborem miejsca pod namiot, szczególnie na dłużej niż na jeden dzień zawsze jest trochę problem. Chyba >ten< gif oddaje najlepiej sytuację. Kombinujemy, kombinujemy a i tak koniec końców rozkładamy w miejscu które braliśmy pod uwagę jako pierwsze. Gleba jest strasznie twarda, a śledzie nie chcą współpracować. Próbujemy je wbić używając znalezionych w pobliżu sporych kamieni, co jak łatwo się domyślić kończy się powyginaniem drutu, a nie wbiciem go. W końcu jednak iglo staje na nogi i nasze bagaże lądują w środku.
Siadam na kawałku betonu, leżącym obok namiotu i patrzę na jezioro. Wiatr wieje dość mocno, ale powietrze jest świeże i przyjemne. Chyba właśnie tak to wszystko sobie wyobrażałem. Już czuję, że to była dobra decyzja, żeby nadrobić te kilka dni jazdy i nie pojechać z Warszawy prosto do Gdańska.
Ostatnie promienie słońca błyskają na niewielkich falach, ludzie zaczynają masowo przemieszczać się z wody na ląd, a my jak zwykle wyjęci z nawiasów normalności właśnie ładujemy się do jeziora. Woda jest przejrzysta, a dno piaszczyste. Miła odmiana po wszystkich zbiornikach w okolicy Leżajska nad jakimi byłem - syf, muł i smród. Najbardziej zaskakuje nas głębokość tego jeziora - idziemy i idziemy, oddalamy się od brzegu już na naprawdę sporą odległość, a wciąż jest płytko. Naprawdę trzeba się nachodzić, żeby woda sięgała chociaż do ramion.
Zaraz przy plaży szybciutko namierzam idealne miejsce na wieczorne świętowanie naszego dzisiejszego sukcesu - mały pagórek uformowany z dużych kamieni, na których można się fajnie rozsiąść i patrzeć na jezioro, sącząc złocisty trunek. Plan jest dobry, ale potrzebujemy najpierw odnaleźć jakiś sklep. Miejscowi powiadają, że sklep jest kilometr od obozowiska, musimy tylko iść ciągle wzdłuż asfaltu. Idziemy na nogach, bo ileż można jeździć tymi rowerami. Po około piętnastu minutach trafiamy faktycznie na mały sklepik, gdzie zaopatrzamy się w jedzenie i trunki, po czym wracamy do obozu.
Jedna rzecz mnie trochę dziwi - po mazurach spodziewałem się komarowej apokalipsy, a tymczasem komarów prawie nie ma. Jakieś niedobitki latają, ale raczej nie są zbyt denerwujące. Właściwie do tej pory nasz jedyny ostrzejszy kontakt z komarami miał miejsce na polu namiotowym w Kazimierzu, cała reszta wyprawy była pod tym względem mocno spokojna.
Słońce zaszło jakiś czas temu i teraz jest już prawie ciemno. Lokujemy się na skałkach z piwerkami i jak to zwykle w takich sytuacjach dyskutujemy o mniejszych lub większych głupotach. Jutro nie musimy wstawać rano i kręcić następnych kilometrów, więc możemy siedzieć tak do późna.
[Link do pełnej trasy]