Wyprawa Leżajsk - Hel 2015, dzień 8

Piątek, 17 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Wyprawy
Uczestnicy

Wytaczam się z piekarnika na wolność. Jest grubo po dziesiątej, słońce bezlitośnie bombarduje okolice, nie oszczędzając naszego namiotu. Siadam na moim ulubionym kamieniu i patrzę na jezioro zastanawiając się nad tym jak najskuteczniej można by dzisiaj nie zrobić niczego sensownego. Przypomina mi się nagle nocny koszmar temperaturowy, który przy aktualnym skwarze wydaje się tak nierealny, że ciągle mam wrażenie, że to był tylko sen.
Noc była absolutnie zimna. Budziłem się kilka razy, próbując rozpaczliwie przykrywać się wszystkimi ubraniami jakie wpadły mi w ręce, ale i tak wiele to nie pomogło. Pierwszy raz pożałowałem, że nie zabrałem żadnych długich spodni dresowych, które obiecywałem sobie kupić przy pierwszej lepszej okazji. Nie wiem jaka była temperatura, ale mój śpiwór przystosowany do piętnastu stopni powyżej zera zawiódł. Bluza i kurtka zarzucona na nogi również.
Nawet nie próbuję podzielić się żalami z Koniem, bo jako człowiek totalnie zimnolubny, nie jest w stanie mnie zrozumieć. W tej kwestii jesteśmy absolutnym przeciwieństwem. Ja w zimie umieram przy minusowych temperaturach, a Koniu łazi zadowolony z rozpiętą kurtką. W lecie, przy ponad trzydziestu stopniach on stęka, marudzi i przeklina, a ja dopiero zauważam, że faktycznie jest trochę cieplej niż zwykle.


Rozglądam się po polu namiotowym. Dzieciaki biegają dookoła potykając się co chwile o linki namiotów, rzucają się beztrosko kamieniami, a ich zatroskane rodzicielki próbują bezskutecznie zwabić je na śniadanie. W tym czasie ojcowie starają się w stu procentach wykorzystać swój zapewne ciężko wywalczony urlop nie robiąc absolutnie nic.
Kątem oka widzę Konia wypełzającego z namiotu i udającego się do budynku sanitarnego. Czekam aż wróci - kupiliśmy jeden szampon (legendarny biały jeleń) na bułę i teraz musimy się nim wymieniać. Gdy tylko wraca, biorę ręcznik i sześć złotych i zasuwam pod prysznic. Procedura jest dość intrygująca. Mam pięć minut żeby się umyć, po tym czasie zaczyna lecieć tylko zimna woda. Polewanie się i myślenie o sensie życia tym razem odpada. Gość obsługujący prysznice otwiera mi drzwi do pomieszczenia z natryskiem. Instrukcja była taka, że jak będę gotowy, mam krzyknąć przez drzwi, a wtedy on puści ciepłą wodę i zacznie odliczać czas. Naprawdę staram się być wyrozumiałym, ale za nic nie mogę zaczaić tej całej wielkiej akcji. Nie rozmyślając jednak więcej, myję się ekspresowo i wychodzę.


Z porannych obowiązków mamy dzisiaj właściwie tylko dwie rzeczy: naładować baterie i zrobić pranie. Jak się wczoraj dowiedzieliśmy, możemy zostawić do podładowania nasze gadżety w barze, za dwa złote za każdy sprzęt. Logika nakazywałaby najpierw podłączyć elektronikę do ładowania, a później zabrać się za inne rzeczy, ale oczywiście po dziesięciu sekundach zapominamy co mieliśmy zrobić i bierzemy się od razu za pranie.



Procedura jest standardowa - musimy napełnić naszą składaną miskę wodą, namydlić ubrania, a potem dokładnie wypłukać. Co do dokładnego płukania, nie udało mi się to jeszcze ani razu - za każdym podejściem zostawały białe zacieki z mydła. Czysta woda, co mnie szczerze mówiąc zaskoczyło, okazała się być dostępna bez dodatkowych opłat w zlewie przy budynku sanitarnym. Napełniam pięciolitrową butelkę i maszeruję pod drzewa między którymi Koniu właśnie rozwiesza sznurek na pranie.
Po skończeniu roboty dokładnie wyciskam mokre gacie i koszulki i wieszam je na sznurku. Jako, że przywiązaliśmy go do dwóch gęstych drzew, ubrania będą musiały schnąć w cieniu, ale przy takim wietrze nie powinno być z tym problemów.
Przypinam kolejne koszulki do sznurka i obserwuję sakwiarzy właśnie wjeżdżających na pole namiotowe. Jest to małżeństwo z małą dziewczynką, która jedzie na małym rowerku z mini-sakwami. Rozbijają się niedaleko naszego namiotu.
Przypomina mi się cytat z jakiegoś serwisu z heheszkami, gdzie jakaś dziewczyna jechała na kemping ze znajomymi i miała dać znać rodzicom czy dojechali szczęśliwie. Po rozłożeniu namiotu wysłała do mamy inteligentny sms: "rozbiliśmy się...".


Przechodząc obok nowych sąsiadów, odruchowo rzucam "dzień dobry" i wywiązuje się standardowa gadka, kto, gdzie, skąd jedzie i dokąd. Rodzinka jak się okazuje robi sobie trip po mazurach. Opowiadają nam co warto zobaczyć w okolicy, a później totalnie pochłania ich opowiadanie nam o podróżowaniu rowerem po Norwegii. Jako, że lubię podróżnicze historie, chętnie słucham ich przygód i zbieram cenne rady.



Po całej gadce wszyscy wracają do swoich spraw. My z Koniem udajemy się do sklepu uzupełnić zapasy. Po drodze spotykamy krowią procesję, która zawłaszcza sobie absolutnie cały asfalt.
Na miejscu okazuje się, że nasz trzos znów opustoszał, a oczywiście płacenie kartą w wiejskim sklepiku odpada. Mieliśmy dzisiaj nie kręcić korbą, ale wygląda na to, że jednak nie obejdzie się bez wizyty w pobliskiej miejscowości - Orzysz. Tak to jest z planowaniem - zaplanujesz sobie zrobić coś mądrego i nie uda się. Zaplanujesz nie robić absolutnie nic - też się nie uda.
Miasteczko które mamy odwiedzić leży około dziesięć kilometrów stąd, jest raczej niewielkie, ale jakiś bankomat na pewno się znajdzie. Przypinam do bagażnika jedną sakwę i ruszamy w drogę.
Połowa trasy prowadzi przez spokojną, asfaltową drogę przez las. Po około dwóch kilometrach rozpada się nasz statyw do kamery na kierownicę, którego żywot dogasał od dwóch dni. Moja życiowa taktyka: "włącz allegro i kup najtańsze co znajdziesz" niestety po raz kolejny zawiodła. Chociaż nie zawsze tak jest, powerbank który kupiłem przed wyprawą za około siedemdziesiąt złotych działa wyśmienicie i szczerze mówiąc zamiast kupować porządny, fajny i drogi, wolałbym kupić dwa tanie, nawet gdyby miały żyć krócej.
Połowa drogi za nami. Dojeżdżamy do skrzyżowania z drogą główną którą jesteśmy zmuszeni jechać kolejne pięć kilometrów.
W miasteczku mamy do objechania parę punktów - najpierw bankomat, żeby mieć za co szaleć, później standardowo wizyta w Biedronce, a dalej można by pomyśleć nad jakimś obiadem. Orzysz raczej turystyczną miejscowością nie jest, więc szaleństwa cenowego nie powinno być.


W Biedronce kupujemy coś na wieczór i na jutro. Mała zagadka co do zdjęcia: co znowu kupiłem do jedzenia? Nie, to nie możliwe. To być nie może.
Ładujemy zakupy do mojej sakwy. Obawiałem się, że może mnie trochę znosić na bok (oczywiście wyładowaliśmy ją do połowy piwem), ale właściwie nie czuję większej różnicy jadąc tylko z jedną torbą. Wracamy pod bar który wypatrzyliśmy wjeżdżając do miasteczka i zsiadamy z naszych wołów.
Coś mnie swędzi na boku, podejrzanie ciągle w tym samym miejscu. Jak się okazuje, wbił mi się kleszcz. Dobrze, że zauważyłem pasożyta teraz, gdy jesteśmy w mieście, prędzej możemy tutaj jakoś temu zaradzić. Pierwsza myśl: apteka. Pytam o jakiś gadżet do wyciągania kleszczy, ale jak się okazuje takie cudo kosztuje trzy dychy. Nie ukrywam, że trochę mi żal się rozstawać taką sumką, szczególnie, że i tak nie mam gwarancji, że będę umiał to obsłużyć. Kombinujemy inaczej - wujek Google przekazuje nam dobrą nowinę o przychodni znajdującej się dwieście metrów dalej.
Wchodzę do środka i spodziewam się dosłownie wszystkiego. Pierwsze zaskoczenie - nie ma kolejki. Podchodzę do okienka i mówię jaka jest sytuacja. Pielęgniarka od razu zawija mnie do gabinetu i wyciąga kleszcza. Cała akcja nie trwa nawet pięć minut, dziękuję za pomoc i wychodzę na zewnątrz. Koniu chyba też nie spodziewał się mnie tak szybko.
Skoro moje życie zostało uratowane, możemy wrócić do problemów dnia codziennego, czyli do zapychania kichy. Podjeżdżamy kolejny raz pod bar, parkujemy rowery i rozsiadamy się w ogórku pod parasolem. Zerkam w menu - nie ma tym razem kebabu i już jestem zdezorientowany i nie wiem co wybrać. Ostatecznie decyduje się na zapiekankę i fasolkę po bretońsku. Pierwsza nadchodzi fasolka z chlebem, a jako, że nie jadłem nic od ostatniego posiłku, rzucam się na nią jakbym nie jadł od tygodnia. Błąd. Danie okazuje się być tak totalnie gorące, że zjedzeniem jednej łyżki parzę się paskudnie w gębę. Resztę posiłku spożywam w ciszy, płacząc przy każdym kęsie.

W Orzyszu jak na każde szanujące miasto przystało, znajduje się sklep rowerowy. Kierujemy się tam, może w końcu uda się nam kupić dętkę do Konia opony, bo jeżdżąc cały czas na tej poklejonej, sami prosimy się o problem.
W sklepie obsługuje starszy pan, który jak się szybko okazuje pierwszy raz w życiu słyszy o kołach o rozmiarze dwadzieścia siedem i pół cala. Nawet mnie to specjalnie nie dziwi, chociaż ciekawa jest jego reakcja - przygląda się im ze wszystkich stron, czytając kolejny raz napis na oponie, niczym jakieś starożytne inskrypcje. Wychodzimy ze sklepu, ciągle bez dętki, ale z przekonaniem, że uświadomiliśmy kolejnej osobie, że świat się zmienił.

Wracamy do obozu tą samą drogą. Zastanawiam się, jak to jest, że zawsze wydaje się, że powrót trwa krócej.
Przypinamy rowery do drzewa i zastanawiamy się co dalej zrobić z naszym życiem. Pomysł pojawia się ekspresowo - obok naszego pola namiotowego można wypożyczyć rowerki wodne. Cena: dwadzieścia złotych za godzinę. Okazuje się jednak, że zwijają biznes za trzydzieści minut, więc pożyczamy na pół godzinki za dychacza.


Plan jest prosty - napierniczamy ile się da jak najdalej od brzegu przez piętnaście minut, a później zawracamy. Pierwsza część planu wychodzi nam naprawdę sprawnie. Kręcimy jak szaleni, płyniemy coraz dalej, a fale robią się coraz mocniejsze. W pewnym momencie woda zalewa nam całe wnętrze, tak, że pedałując musimy moczyć buta w wodzie. Próbuję wylewać wodę za burtę, ale raczej mało skutecznie. Zerkam na jedyną kamizelkę ratunkową jaką dostaliśmy od faceta na brzegu i zastanawiam się jak bardzo byśmy się o nią bili gdyby to badziewie naprawdę zaczęło tonąć.
Mija piętnaście minut, a my jesteśmy bardzo daleko od brzegu. Czas zawracać. Do tej pory płynęliśmy prosto, nadszedł czas zaznajomić się z działaniem steru. Przechylam go w prawo - rowerek niby skręca. Skręca tak do około dziewięćdziesięciu stopni, gdy fale uderzają w jego bok - wtedy tracimy całe panowanie nad tym ustrojstwem i rowerek znowu obraca się przodem do środka jeziora. Próba druga - to samo. Śmiejemy się w najlepsze. Próba trzecia. Naprawdę niezłe jaja. Czwarta... Piąta... Szósta. Czas płynie nieubłaganie, a my dalej jesteśmy w tym samym miejscu, obróceni w złą stronę. Fale rozbijają się o rowerek, woda znowu zalewa wnętrze. Skręcanie nie przynosi rezultatu, więc zmieniamy taktykę - kręcimy do tyłu, licząc, że dopłyniemy do brzegu tyłem. Kręcimy się jak mucha w gównie na lewo i prawo, momentami udaje nam się wyprostować rowerek przodem do brzegu, ale gdy zaczynamy płynąć, fale znowu go znoszą i nas obraca. Wszystko fajne i śmieszne, ale minęło już trzydzieści minut, a my nie zbliżyliśmy się do brzegu nawet o jedną trzecią. Próbujemy różnych trików: kręcimy wolno, szybko, kręcimy w prawo, lewo, rezultat taki sam. Zerkam na brzeg, który nie zbliżył się zbytnio - facet zawija już rowery na brzeg. Trzeba się spieszyć. Zastanawiam się jak wyglądałaby akcja ratowania dwóch idiotów którzy nie umieją zapanować nad głupim rowerkiem na jeziorze. Czas minął już dawno, zaczyna pojawiać mi się w głowie myśl, że my faktycznie tam nie dopłyniemy.
Kręcimy jak szaleni i faktycznie po jakimś czasie trochę się zbliżamy w stronę lądu, ale fale ciągle nas znoszą do innego miejsca. Nawet jeśli uda nam się dopłynąć do brzegu, to pewnie wylądujemy w jakichś krzakach. Dalsze próby skręcania, zawracania w końcu zbliżają nas do celu na tyle, że jest już w miarę płytko. Wychodzę z rowerka i pcham go ostatni odcinek. Wychodzę na ląd totalnie mokry i zastanawiam się czy będą robić nam problemy z racji opóźnienia. Od razu zaczynam rozmowę od: "spóźniliśmy się sporo, ale było ciężko tym  zawrócić no i...", a gość odpowiada tylko, że to przez fale i nie ma problemu. Mam cichą nadzieję, że nie jesteśmy pierwszymi kretynami którzy nie umieli zawrócić rowerkiem wodnym.
Wracamy do obozu, mając absolutnie dość rowerów wszelkiej maści.



Resztę dnia faktycznie udaje nam się spędzić zgodnie z porannym założeniem: nie rób nic. Rozsiadamy się znowu na wzniesieniu przy brzegu i siedzimy do nocy debatując nad wszystkim, a w szczególności nad tym co nie ma żadnego sensu.

Komentarze (0)

Nie ma jeszcze komentarzy.
Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa apust

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]