Wyprawa Leżajsk - Hel 2015, dzień 9

Sobota, 18 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Wyprawy, Z aparatem
Uczestnicy

Zaledwie dwudniowy pobyt nad jeziorem Śniardwy mocno mnie rozleniwił. Na chwilę nawet zapomniałem, że w końcu trzeba będzie ruszyć dalej. Przy naszym trybie bycia co chwilę w innym miejscu, dwa dni to prawie jakbyśmy się tutaj wprowadzili na stałe.
Żegnanie się z naszym aktualnym domem oczywiście przebiega tak sprawnie jak zwykle, a nawet jeszcze sprawniej - mamy już poranek w fazie mocno zaawansowanej, a jeszcze nawet nie zabraliśmy się za pakowanie. W dodatku przypominamy sobie, że mieliśmy zostawić w barze do podładowania wszystkie elektroniczne gadżety. Pocieszając się, że lepiej późno niż wcale, płacimy po dwa złote od każdej ładowarki, żeby podładować baterie chociaż trochę.
Zabieram się za ściąganie suchych ubrań ze sznurka, rozmyślając nad dzisiejszą trasą. Chcieliśmy zobaczyć Giżycko, może nawet zostać tam na noc. Zniechęca mnie trochę fakt, że to tylko czterdzieści kilometrów stąd, więc byłby to kolejny dzień, w którym niewiele posunęliśmy się do przodu. Wracając do namiotu, spotykam naszych rowerowych sąsiadów, którzy pytają jakie mamy plany na dzisiejszy dzień. Zachęcają mnie, do odwiedzenia Mikołajek - miasteczka leżącego trzydzieści kilometrów na zachód. Podobno jest tam naprawdę ładnie i czuć już tam faktycznie mazursko - żeglarski klimat.
Ta informacja idealnie uzupełnia moją lukę w planie dnia. Co prawda trzeba będzie najpierw pojechać na zachód, a później trochę się wrócić, ale ostatecznie opcja zaglądnięcia do Mikołajek, a potem do Giżycka na noc nam odpowiada. Cała trasa to prawie siedemdziesiąt kilometrów, więc już nie ma takiej siary, jak przy czterdziestu.

Załatwiamy ostatnie sprawy, pakujemy obóz do sakw i wyjeżdżamy z kempingu. Zastanawiam się, czy jeszcze tu kiedyś przyjadę - pierwsza myśl: byłoby fajnie. Ale po chwili przypomniałem sobie, że na na świecie czeka jeszcze milion innych ciekawych miejsc w których jeszcze nie byłem, a chciałbym być. Jest ich tyle, że pewnie nie wystarczy mi życia, żeby je wszystkie zobaczyć, więc po co wracać tam, gdzie się już było?
Początkowo jedziemy tą samą trasą co wczoraj, jadąc do Orzysza, a po kilku kilometrach skręcamy w lewo. Toczymy się główną drogą przez kilkanaście minut, a później skręcamy w boczną, ale wciąż asfaltową drogę przez pola. Zakładam, że skoro nie widzę żadnego zjazdu, skrzyżowania, to mam jechać ciągle tak, jak prowadzi asfalt. Uświadamiam sobie, że się myliłem dopiero gdy okazuje się, że ta piękna bitumiczna nawierzchnia powstała tam tylko jako dojazd do jednostki Mazurskiej Służby Ratowniczej. Droga się kończy, musimy zawracać. Sprawdzam jeszcze raz mapę - faktycznie, kawałek wcześniej powinniśmy skręcić w prawo za krzakami, prosto w piach.

Mijamy kilka wsi na krańcu świata. Asfalt, dziurawy, bo dziurawy, ale prowadzi nas bez większych przeszkód w stronę Mikołajek.
Niestety ostatni odcinek drogi albo widział jeszcze kilka poprzednich wieków, albo ktoś miał po prostu fantazję. Cała droga jest wyłożona kocimi łbami, które w dodatku są już w fatalnym stanie. Jedziemy z prędkością dziesięciu kilometrów na godzinę, tłuczemy się niesamowicie, sakwy odpadają, śruby się luzują. Tęsknie za piachem, za zwykłym bezdrożem.
Po kilki kilometrach tłuczenia się po kamieniach, okazuje się, że wcale piach nie jest lepszy. Wjeżdżamy na piaskowo-żwirową drogę w której składzie znajduje się wszystko co najgorsze. Miejscami jest to suchy, luźny piasek po którym ciężko jechać, a momentami dla odmiany ubity, cały w koleinach wyjeżdżonych przez stado Zetorów.
Dopiero kilkaset metrów przez zielonym znakiem: "Mikołajki" żwirowa droga zmienia się magicznie w asfalt.

Standardowo pierwszym celem po dotarciu do cywilizacji jest znalezienie najbliższej Biedronki (oni naprawdę nie płacą za reklamę, a powinni) i uzupełnienie zapasów. Następnie decydujemy się przeprowadzić przyspieszone zwiedzanie i jechać dalej do Giżycka.
W drodze do sklepu dla najuboższych mijamy gigantyczną grupę rowerzystów-sakwiarzy. Peleton wręcz. Okazuje się, że zajeżdżają na parking Biedronki chwilę po nas. Z jednej strony korci mnie żeby dopytać standardowo "co, gdzie, jak i skąd", a z drugiej strony wnętrzności domagają się porannej porcji jogurtowego nabiału podganianego bułkami. Głód wygrywa, ruszam do sklepu. Zwyczaj krótkiej wymiany opowieści między 'podróżnikami' tym razem przypada Koniowi. Po wyjściu ze sklepu pytam go o to, ale po trzech sekundach i tak zapominam co powiedział i biorę się za konsumowanie śniadania.

Po codziennym rytuale napchania się bułkami, kierujemy się prosto do przystani jachtowej, gdzie docieramy w ciągu kilku minut - Mikołajki są raczej małym miasteczkiem. Port jest faktycznie dość widowiskowy, łodzi jest całe mnóstwo.
Szczerze mówiąc nie bardzo wiemy co ze sobą zrobić. Jedyny sensowny pomysł jaki nam wpada do głowy, to przypięcie rowerów w miejscu gdzie będziemy je ciągle widzieć, i polatanie po kejach i podziwianie jachtów. Jako, że Koniu jest posiadaczem naszego jedynego zapięcia o równowartości dwóch koncernowych piw, zadanie przypięcia osłów do jakiegoś słupa przypada właśnie jemu. Standardowo jak w każdej misji pojawiają się problemy dużego kalibru przy znalezieniu owej badziewnej linki: "o ku***, nie ta sakwa". Ostatecznie idę zwiedzać pierwszą keję sam, a Koniu dołącza dopiero po dłuższej chwili walki z obydwiema torbami na przemian.




Łodzi jest naprawdę dużo. Przeróżne - małe, duże, stare, nowe. Przyglądam się starym, odmalowanym jachtom i tym nowoczesnym, ekskluzywnym i sam nie wiem które robią większe wrażenie. Każda z łodzi ma swoją nazwę, imię. Niektóre zwykłe, głównie kobiece imiona, inne totalne dziwne nazwy typu "JUST IN CASE". Zastanawiam się czy zawsze jest tu tak tłoczno, czy trafiliśmy na jakieś żeglarskie wydarzenie.




Kolejną rzeczą, która mnie zaintrygowała (chociaż właściwie wydaje się całkiem logiczna) jest wodna odmiana stacji Orlen. Co prawda trochę się rozczarowałem, bo spodziewałem się hot-dogów, ale widocznie zwyczaj opychania parówy w bułce za piątaka jest typowo orlenowo-lądowy.





Po przyspieszonym obejrzeniu portu właściwie nie mamy już nic do roboty, dlatego zbieramy się powoli w dalszą drogę. Wstępujemy jeszcze do sklepu, nie kupując i tak niczego sensownego. Wyrobił nam się chyba nawyk, że jeśli można wstąpić do sklepu, to lepiej to zrobić, bo nie wiadomo kiedy trafimy na następny.
Wyjeżdżamy z Mikołajek na północ, w stronę Giżycka. Do przejechania mamy jeszcze trzydzieści kilometrów.

Kiedyś usłyszałem gdzieś w telewizji, radiu czy innym badziewiu, wielkie kłótnie o to, czy wycinać drzewa przy drogach czy nie. Szczerze mówiąc trochę tego nie rozumiałem, zastanawiając się: po jaką cholerę? Dopiero teraz zrozumiałem w czym problem, na Podkarpaciu po prostu nigdy nie spotkałem się z czymś takim - tutaj na Mazurach widok drzew rosnących bardzo blisko jezdni to absolutny standard. Totalnie blisko, czasem nawet prawie na nią włażąc. Znaki "Uwaga: Drzewa w skrajni" krzyczą na nas co chwilę. Przyznaję, że widzę taki znak pierwszy raz - w Małopolsce też się nie spotkałem z takim zjawiskiem.
 Taka równomierna alejka wygląda uroczo, ale tracąc panowanie nad samochodem, mamy prawie sto procent szansy na zatrzymanie się na którymś z pni.
Jedziemy głównymi drogami, z dość dobrym (jak na nasze zamulanie) tempem. Po prawej stronie co jakiś czas wyłania się jezioro Jagodne, które bliżej Giżycka ustępuje grzecznie miejsca jezioru Bocznemu. Te zbiorniki wodne są tak blisko drogi, że wiele posesji ma do nich bezpośredni dostęp. Dom nad jeziorem z własną mini-przystanią - czego więcej chcieć?

Przed samym Giżyckiem atakują nas znaki zapraszające do zwiedzania Twierdzy Boyen. Rozważamy to przez moment, ale ostatecznie odrzucamy ten pomysł (zwiedzanie jest zbyt problematyczne) i wjeżdżamy do miasta.
Plan jaki ustaliliśmy wcześniej jest dość prosty. Przy samym głównym porcie znajduje się pole namiotowe, a cena od namiotu jest dość kusząca, chociaż liczę się z tym, że pewnie są jakieś dodatkowe koszty.
Wjeżdżamy na teren kempingu. Haracz za nasz kawałek trawy płacimy gościowi w budce obok szlabanu przy wjeździe na teren portu. Wyczuwam tutaj nieco inny klimat niż w poprzednich kempingach, dlatego pytam go jak wygląda sprawa z bezpieczeństwem. Oczywiście pytanie nie miało żadnego sensu - gość w dość miły i kulturalny sposób dał mi do zrozumienia, że on za to nie odpowiada i żebyśmy pilnowali swoich gratów.



Pole namiotowe faktycznie leży zaraz przy porcie, dosłownie obok. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że w tym całym ośrodku chodzi przecież głównie o port - kemping jest tutaj trochę na doczepkę, jakby po prostu zostało trochę wolnego terenu. Dosłownie 'trochę', bo jest tu dość ciasno. O szukaniu dobrego miejsca do rozbicia namiotu w sumie nie ma za bardzo mowy - rozbijamy się tam, gdzie zostało jeszcze cokolwiek tej kosztownej trawy. Ziemia jest wyjątkowo twarda, nafaszerowana kamieniami na każdej głębokości. Walczę ze śledziami i śledzie wygrywają. Za ogrodzeniem znajdujemy jakieś cegły. Teraz to śledzie przegrywają - nie, nie wbiliśmy ich nadal. Po prostu stłukliśmy je tak, że się pokrzywiły na wszystkie strony.
Ruszam w stronę budynku z natryskami. Biorę portfel, bo domyślam się, że taka usługa tania nie będzie. Nie myliłem się. Żegnam się z Mieszkiem Pierwszym i wślizguje się pod prysznic. Całe szczęście żaden Janusz nie wyłącza tutaj ciepłej wody po pięciu minutach.
Po doprowadzeniu się do porządku ruszamy w miasto. Po pierwsze trochę pooglądać, po drugie (bardziej pewnie to drugie) zjeść coś innego niż nabiał z bułką.




Przechodzimy mostem kolejowym na drugą stronę kanału Łuczańskiego. Kanał łączy jezioro Niegocin z jeziorem Kisajno, cały odcinek ma ponad dwa kilometry, Aktualnie do Giżyckiego portu walą nim masowo przeróżne łodzie, cały sznur, jedna za drugą. Jak się okazuje - przypadkowo przybyliśmy tutaj w momencie gdy w mieście organizowany jest największy festiwal piosenki żeglarskiej w Polsce.
W kanale właśnie zrobił się jachtowy korek spowodowany przez zamknięcie mostu obrotowego, który to podobno jest jakimś fenomenem - jego typu mostów jest tylko kilka w Europie. Trafiamy akurat na moment otwierania szlabanów na moście dla ruchu lądowego, więc jeśli miał tutaj miejsce jakiś proces obracania tego żelastwa, to się spóźniliśmy. Przy ulicy stoi znak informujący kierowców o godzinach w których most zostaje otwarty dla ruchu wodnego.
Ruszamy dalej w stronę miasta w poszukiwaniu jakiegoś lokalu z jedzeniem. Rozbijając się po centrum Giżycka trafiamy standardowo na lokal z kebabami, o którego jakości dużo mówi nam gigantyczna kolejka. Po zamówieniu czterech kebsów na wynos, wędrujemy na giżyckie molo, żeby wchłonąć je patrząc na jezioro.




Po okolicy niesie się muzyka z festiwalu szantowego. Wracamy z centrum z zapasem piw na wieczór, mijając scenę na której właśnie jakiś mężczyzna z gitarą śpiewa smutnym głosem: "Gdzie ta keja". Słońce już zaszło jakiś czas temu, a impreza dookoła trwa dalej. Bez większych oporów rozkładamy się z piwerkami przy ujściu kanału Giżyckiego.
Chwila odpoczynku pozwala na moment zastanowić się nad tym wszystkim co właściwie się dzieje. Ciągle nie dociera do mnie, że przejechaliśmy o własnych siłach przez prawie całą Polskę z południa na północ, że jestem teraz kilkaset kilometrów od domu, śpię w krzakach albo na polach namiotowych, wpierniczam na śniadanie, obiad i kolację bułki z jogurtem. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że ani przez moment nie zatęskniłem za tym co zostawiłem dziesięć dni temu. Ani przez moment nie pożałowałem, że nie mam tych wszystkich rzeczy, bez których na co dzień nie mogę się obyć.
Patrząc na jezioro, wypatrujemy zbliżający się czerwony punkt. Ignoruję go i dalej zagłębiam się w myślach, ale po chwili czerwony punkt znowu rozprasza moją uwagę. Po jakimś czasie udaje się odczytać napis na dachu łódki: "POLICJA".
Wymieniamy z Koniem spojrzenia - policja wodna chyba zajmuje się wodnymi wykroczeniami? Siedzimy dalej z naszym piwem, chociaż wątpliwości czy lepiej go nie schować powiększają się proporcjonalnie do zmniejszającego się dystansu wodnego patrolu od naszej miejscówki. Policyjna łódź podpływa do brzegu. Chowamy piwo pod bluzy i zastygamy w bezruchu. Ciągle wątpię, żeby interesowali się sprawami na lądzie, ale w połowie myśli dostaję szoku wywołanego gigantyczną ilością światła. Policjanci z łodzi włączyli reflektor i skierowali go centralnie na nas.
Siedzimy tak. Patrzą na nas, my na wodę. Nie poruszamy się i czekamy. Światło wypala mi oczy. Trwa to może kilkanaście sekund, potem światło gaśnie a łódź wpływa do portu obok którego znajduje się pole namiotowe. Skoro niebezpieczeństwo zostało zażegnane, mam już kontynuować picie piwa i myślenie nad sensem życia, ale Koniu uświadamia mi, że z portu nie ma drugiego 'wyjścia' i skoro tam wpłynęli, to dalej tam są i musieli po prostu zgasić światła. To brzmi absurdalnie, żeby wodna policja się na nas czaiła, ale jeden mandat w czasie wyprawy już dostaliśmy i wolałbym nie przytulić następnego. Wstajemy i ruszamy w stronę namiotu.
Nie wiem ile w tym zwykłego zbiegu okoliczności, ale gdy tylko odeszliśmy, jedna z łódek w porcie włączyła czerwone światło oświetlające napis POLICJA i odpłynęła z powrotem na jezioro.

Zgodnie z zasadą "pod latarnią najciemniej", lokujemy się z resztą trunków po drugiej stronie kanału, gdzie znajduje się już kilkunastu innych wielbicieli piwa w plenerze. Tym razem już bez większych przygód, wypijamy co nasze i wracamy do namiotu żeby w końcu położyć się spać.
W czasie snu budzi mnie hałas kilku osób wracających najwyraźniej z imprezowania. Jedna z nich wyrżnęła chyba o jedną z linek naszego namiotu, przewracając jeden z kijków od wejścia. Za chwilę słyszę przeklinanie i przewrócenie drugiego kijka. Jestem prawie pewny, że ktoś robi to celowo. Czekam jeszcze chwilę i postanawiam wyjść zobaczyć co się dzieje. Biorę gaz pieprzowy zakupiony przed wyprawą i wychodzę z namiotu. Faktycznie, linki powyrywane, ale nikogo już nie ma dookoła. Kątem oka sprawdzam czy rowery są na swoim miejscu. Korzystając z tego, że już wyczołgałem się z namiotu, udaję się do toalety. Na szczęście nocą już nie trzeba płacić haraczu. Wracam spać. Jutro kończymy nasz mazurski wypoczynek i pełną parą lecimy na zachód, w stronę morza.

[Pełna trasa dnia dziewiątego]

Komentarze (0)

Nie ma jeszcze komentarzy.
Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa miona

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]