Wyprawa Leżajsk - Hel 2015, dzień 11

Poniedziałek, 20 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Wyprawy, Z aparatem
Uczestnicy

Zaczęło padać kilka wsi za Bartoszycami. Spodziewałem się tego, zerkając z niepokojem na niebo po wyjściu z ciemnego garażu na tyłach stacji benzynowej. Obsługa hostelu zaproponowała nam pozostawienie tam naszych rowerów na noc. Nie wiem czy bardziej chcieli być po prostu mili, czy obawiali się, że będziemy się upierać przy wzięciu ich na górę do naszego pokoju.
Nad głowami z dużą prędkością wiatr przeganiał kolejne gromady chmur, mimo to zachmurzenie wydawało się dość „płytkie”, co dawało spore nadzieje na wypogodzenie się.



Jedziemy. Wypatruję sklepu, a najlepiej sklepu z jakąś wiatą czy daszkiem, gdzie moglibyśmy przeczekać deszcz. Mijamy budynek, w którym najwyraźniej jeszcze całkiem niedawno znajdował się typowy wiejski spożywczak, ale aktualnie sklep wygląda na opuszczony. Dojeżdżamy powoli do końca wioski, lokalizując przystanek znajdujący się obok skrzyżowania dwóch dróg i przypominający trochę pętle autobusową. Chowamy się przed deszczem pod starym, blaszanym dachem i czekamy. Nie możemy tak siedzieć zbyt długo, jeśli deszcz okaże się mniej przelotny niż przypuszczam, trzeba po prostu jechać dalej. Dzisiaj mamy zamiar dojechać pod Elbląg i zatrzymać się gdzieś na obrzeżach, a jutrzejszego dnia ruszyć dalej w stronę Gdańska. Nauczeni doświadczeniami z szukaniem miejsca do spania po wyjechaniu późnym wieczorem z Warki, staramy się nie wjeżdżać do większych miast po zachodzie słońca, tylko starać się rozbić gdzieś wcześniej.

Deszcz zaczyna zacinać coraz bardziej. Wygrzebuje z sakwy kurtkę przeciwdeszczową, której miałem nadzieje dzisiaj nie potrzebować. Wciąż jeszcze jest wilgotna po wczorajszej ulewie. Siadam na ławce i daje niebu ostatnie dziesięć minut na ogarnięcie się.
Do przystanku na którym stacjonujemy zbliża się pierwsza osoba, chwile po niej następna, a po paru minutach pod dachem robi się ciasno. Dwóch gości w obcisłych portkach poruszających się na rowerach z tobołami cięższymi od samych jednośladów, musiało wywołać poruszenie. Ludzi z małych miejscowości charakteryzuje to, że jak są czegoś ciekawi, po prostu zapytają, zagadają. Może to przez zwykłą wiejską nudę, może przez to, że tak naprawdę większości z nich nigdzie się nie spieszy, mają na wszystko czas. A może to prostu całej reszcie mieszkańców wielkich miast siada na głowę od tłumów na ulicach i chcąc nie chcąc stają się trochę botami, ignorującymi z zasady wszystkich dookoła.
Im dalej od domu, tym większe zaciekawienie budzi nasza historia. Jedziemy przecież z południa, a od północnej granicy kraju z obwodem kaliningradzkim dzieli nas tylko kilkanaście kilometrów. Zauważam pewną zależność – im bardziej ludzi ciekawi to co robimy, tym bardziej zdają się tego nie rozumieć. Czemu właściwie jedziemy rowerami, przecież pociągiem szybciej. A po co właściwie gdziekolwiek jechać, lepiej odpoczywać w domu.
Najciężej jest jednak wytłumaczyć, czemu właściwie to robimy. Najłatwiej jest powiedzieć, że chcemy zobaczyć po drodze to i tamto – tylko człowiek zostaje wręcz obrzucony milionem propozycji ciekawych miejsc w okolicy, które koniecznie powinien zobaczyć. A nie koniecznie chce je zobaczyć. Czasem po prostu chodzi o to, żeby jechać naprzód, to wszystko.
W takich spotkaniach najciekawszy jest moment, kiedy w ramach rewanżu dostajesz czyjąś historię. Słuchamy o nieciekawej sytuacji w miejscowości, o autobusach do Bartoszyc które jeżdżą coraz rzadziej, o jedynym sklepie który mijaliśmy i jak słusznie zauważyliśmy został zamknięty jakiś czas temu. O wielu innych sprawach, nad którymi tych kilku mieszkańców dyskutowało pod blaszanym daszkiem pewnego deszczowego poranka, totalnie nie zrażając się obecnością dwóch dziwnych gości którzy jadą rowerem przez cały kraj, zamiast wziąć się za uczciwą pracę, albo przynajmniej za uczciwe odpoczywanie w domu.
Spodziewałem się autobusu. Zamiast tego na przystanek podjechała ciężarówka, która okazała się być objazdowym sklepem. Naczepa otworzyła się z boku, odkrywając ladę i półki z produktami, od pieczywa, przez wędliny, makarony, konserwy, owoce, warzywa, kończąc na nieszczęsnych jogurtach. Zakupy w tym spożywczaku na kółkach musiały być już swego rodzaju rytuałem – mieszkańcy bez żadnego ustawiania się w kolejkę, po kolei robili zakupy, w takiej kolejności w jakiej kto przyszedł na przystanek. Jedni żegnali się i odchodzili, inni dopiero co dołączali do grupki. Nie spodziewaliśmy się przyjazdu objazdowego sklepiku, a mimo to zaproponowano nam zrobienie zakupów przed innymi.

Kończę jeść serek waniliowy z bułką i próbuje bezskutecznie zlokalizować śmietnik. Ciężarówka odjechała, tłum się rozszedł. Została jeszcze jedna kobieta, która próbuje zachęcić nas do zaglądnięcia nad jezioro znajdujące się w okolicy. Kiwam głową, słuchając dokładnie wskazówek jak tam dojechać, chociaż wiem, że i tak tam nie zaglądniemy. Mimo to obiecuję, że to zrobimy, sam nie wiem dlaczego.
Kobieta odchodzi w stronę zabudowań, a ja zerkam na wciąż zachmurzone niebo. Przestało padać.
Zanim wsiądę na rower i znowu zacznę wymieniać minuty na kilometry, zastanawiam się nad takimi przypadkowymi zdarzeniami. Możemy planować nasze wyprawy krok po kroku, myśleć nad ciekawymi miejscami, nad szlakami prowadzącymi przez malownicze tereny, a i tak najciekawsze sytuacje zdarzają się totalnie losowo, gdy trafimy w jakiejś miejsce o jakiejś porze. Kiedy zatrzymamy się na dziesięć minut na przystanku, przeklinając deszcz tłukący coraz mocniej o blaszany dach.


***


Krążymy między wiekowymi kamieniczkami, o których konserwator zabytków zdawał się zapomnieć. Miasto smoka z pewnością jest stare, czuć to na każdym roku, a brudne ściany, odpadające miejscami tynki i mieszanka starego bruku z kilkoma warstwami asfaltu, potęgują wrażenie, że Orneta została mocno nadszarpnięta zębem czasu.
Do miasteczka doprowadziła nas droga wojewódzka między Pasłękiem a Lidzbarkiem Warmińskim, na którą wjechaliśmy kilkanaście kilometrów wcześniej.
Krążąc po centrum szukamy jakiegoś lokalu z tanim jedzeniem, chociażby zwykłego kebaba. Dopada mnie dość smutna myśl: nasze zwiedzanie miast przez które przejeżdżamy, polega na krążeniu po ulicach i wypatrywaniu miejsca gdzie można się tanio nażreć. Jestem jednak zbyt głodny, żeby dłużej się nad tym zastanawiać, postaram się zapłakać nad tym gdy tylko się najem.

Po kebabie jednak ani śladu, nie zauważyliśmy też nic sensownego na starówce, więc decydujemy się na powrót do pizzerii którą mijaliśmy przed wjazdem do centrum. Starym zwyczajem, siadamy pod parasolami w ogródku przed lokalem, opierając wcześniej rowery sakwami o cokolwiek co jest w stanie nie przewrócić się pod ciężarem utuczonych jednośladów. Zamawiamy dużą pizzę i cierpliwie czekamy aż będzie gotowa. Przerzucam w tym czasie na ekranie telefonu mapę Warmii i Mazur, uważnie przyglądając się drogom prowadzącym na zachód. Celem na dzisiaj zostaje Pasłęk, będący ostatnim większym miasteczkiem na naszej drodze do Elbląga. Możemy w nim uzupełnić magazyny żywności i ruszyć za miasto na poszukiwania noclegu na dziko.
Z lokalu wychodzi mężczyzna niosący nasza pizzę. Rowerowe ciuchy i kaski na głowach musiały przykuć jego uwagę, bo od razu wzrokiem szuka naszych rowerów.
– Panowie skąd jadą?
– Z Rzeszowa – odpowiadam, zakładając, że nikt na północy nie słyszał o naszym małym miasteczku w województwie podkarpackim. Od razu jednak łapią mnie wyrzuty sumienia, że nie przyznałem się do mojej rodzinnej miejscowości i dodaję, że właściwie to z Leżajska, niedaleko Rzeszowa.
– Jedziemy nad Bałtyk, zahaczając po drodze o Mazury. Do Gdańska, a później na Hel.

Wreszcie trafiamy na kogoś, kto rozumie. Kto nie mówi: „Dlaczego? Po co to robicie?” tylko: „Świetny pomysł”. Mężczyzna, który jak się okazuje jest właścicielem tej małej pizzerii, jest również zapalonym rowerzystą, z mocnymi zapędami na wypady podróżniczo-turystyczno-rowerowe. Dopytuje nas o szczegóły związane z wyprawą, później pokazuje nam zdjęcia które przysłał mu znajomy, który właśnie jest w trakcie rowerowej wyprawy za granicę. Nasz rozmówca wydaje się być dość podekscytowany faktem spotkania takich rowerowych dziwaków jak my.
Do naszej grupki dołącza facet, będący najwyraźniej znajomym właściciela pizzerii.
– Chłopaki jadą z Leżajska na Hel, przejechali już siedemset kilometrów. – reklamuje nas swojemu kumplowi.
Facet wita się z nami, wciskając nam przy okazji otwieracze do piwa z herbem Ornety, a następnie znika równie szybko jak się pojawił.
– Nie męczę was już, zjedzcie sobie i będziemy gadać później. – właściciel pizzerii jakby przypomniał sobie nagle po co właściwie tu przyjechaliśmy. Nie sprzeciwiam się - na głodnego wyjątkowo źle mi się myśli, mówi, porusza, oddycha. Wciągamy pizzę i odnosimy talerze do środka lokalu, gdzie następuje kontynuacja wymiany rowerowych doświadczeń.
– Byliście kiedyś na rowerowym potopie?
– Nie słyszałem o tym – stwierdzam zgodnie z prawdą.
– Płyniecie promem z Gdyni do Szwecji, do Karlskrony. Wypływa się wieczorem, płynie się całą noc i z samego rana gdy statek dopłynie do portu, ruszacie na cały dzień rowerowego kręcenia się po okolicy. Pod wieczór wszyscy wracają na pokład i kolejną noc prom płynie z powrotem do Polski. Dwie noce na statku, jedna noc jeżdżenia. Karlskrona i okolica jest naprawdę ładna, a i sama przeprawa promem jest sporą atrakcją, szczególnie jeśli jeszcze nie płynęliście.
Nie ukrywam, że pomysł brzmi ciekawie, chociaż z góry do takich zorganizowanych wycieczek podchodzę na chłodno, głównie ze względu na zwykle mocno zawyżone koszty.
– Brzmi fajnie, jak to wygląda od strony finansowej?
– Chodźcie, pokaże wam jak się rezerwuje te bilety i w jakich są cenach.
Przechodzimy przez ladę otwieraną na zawiasach w górę. Przypominają mi się czasy technikum, gdzie wejście za ladę w szatni było otwierane w podobny sposób.
Wchodzimy do niewielkiego pomieszczenia w którym stoi biurko i komputer, wyglądający jakby lata swojej młodości miał już za sobą. Działa podobnie jak wygląda, czekamy aż przeglądarka internetowa załapie, że powinna zacząć funkcjonować. W międzyczasie do pomieszczenia wchodzi facet od otwieraczy z herbem Ornety - czarnym smokiem, który według legendy mieszkał tutaj wieki temu.
– Widzę że weszliście na nowy poziom. Skoro już jesteście na zapleczu, dostajecie kolejne gadżety. – wciska nam w ręce smycz, także z herbem miasta smoka. Zanim mój mózg zdąży ogarnąć umysłem co właściwie się stało, facet znowu znika.
Strona internetowa Stena Line wczytała się z trudem. Ku mojemu zaskoczeniu, cena naprawdę jest kusząca. Dwieście trzydzieści złotych od osoby, za dwie noce na promie, transport w obie strony, śniadanie "do oporu" i cały dzień jeżdżenia po Szwecji z przewodnikami lub samemu. Ciężko mi teraz o tym myśleć, ciężko mi myśleć o czymkolwiek poza tym, co dzieje się teraz, na naszej wyprawie. Zapisuję sobie jednak linki na telefonie, żeby sprawdzić to po powrocie do domu.
Zbieramy się powoli do wyjścia. Dzień jest już w fazie mocno zaawansowanej, przed nami sporo kilometrów, a siedzimy tutaj już dłuższą chwilę.
– Którędy najlepiej jechać w stronę Pasłęka?
– Możecie jechać prosto, wojewódzką pięćset trzynastką, tak będzie najszybciej.
– Nie jest tam zbyt tłoczno? – pytam.
– Spokojnie powinniście przeżyć.

Na koniec zostajemy poproszeni o zrobienie sobie z nami zdjęcia. Czuję się trochę dziwnie, ale to właściwie miłe. Żegnamy się i ruszamy w dalszą drogę.


***


Za godzinę zacznie się już ściemniać. Dobrze byłoby zdążyć z rozbiciem obozu przed zmrokiem. Tym razem dodatkowym czynnikiem motywującym jest fakt, że kupiliśmy w Lidlu cała paczkę kiełbas na ognisko, które wolelibyśmy rozpalić zanim będzie ciemno, żeby nie przyciągać niepotrzebnie uwagi.
Pasłęk odwiedziliśmy właściwie tylko na moment. Chciałem koniecznie kupić sobie zatyczki do uszu na noc - poprzednie zgubiłem i cholernie za nimi tęsknię. W aptece uzupełniliśmy też zapas szarego mydła, legendarnej marki Biały Jeleń.
Wyjeżdżając z miasteczka zahaczamy jeszcze o jakiś wiejski sklepik (w Lidlu w Pasłęku zapomnieliśmy kupić wody do picia) i ruszamy w poszukiwaniu miejsca na nocleg.

Okolica jest dość spokojna, dużo pól uprawnych. Wydawało mi się, że nie będzie problemu ze znalezieniem miejsca z dala od domów. Wydawało mi się.
Krążymy wiejskimi drogami, mijając kolejne hektary pól. Rozbijanie się w takim miejscu nie jest dobrym pomysłem. Mimo, że między polami są sporej wielkości polany, to jednak są one szczelnie ogrodzone drutem, co wskazuje na to, że możemy rano zostać zdeptani przez krowę. W akcie desperacji próbujemy przetrzeć się przez takie ogrodzenie, które jak się okazuje jest tak zwanym elektrycznym pastuchem, o czym przekonuje się dość szybko na własnej skórze.
Wracamy na szosę i jedziemy dalej w stronę Elbląga, wypatrując innych miejsc. Ostatecznie zauważamy pagórek niedaleko drogi, który jednak skutecznie zasłania wszystko co się za nim znajduje. Nie wydziwiając już, pchamy rowery przez wysoką trawę i rozbijamy namiot na pochyłym terenie. Sto metrów od naszego obozowiska jest las, na którego skraju stoi jakaś na pół rozmontowana budka z dykty, a obok niej poucinane, suche konary drzew. Łamiemy wyschnięte gałęzie i zbieramy je na ognisko, które ostatecznie udaje nam się rozpalić, zanim robi się całkiem ciemno. Noc będzie zimna, czuć to już teraz.
Zastanawiam się nad jutrem. Rozważaliśmy przez moment wyruszenie od razu na północ, do morza, odwiedzając po drodze Frombork, a później wybrzeżem dojechanie do Gdańska. Ostatecznie jednak wybieramy ustaloną wcześniej trasę przez Elbląg, następnie Malbork. W Elblągu mamy nadzieję znaleźć jakąś myjnię bezdotykową - nasze rowery są już oblepione wszystkim co można znaleźć na tej planecie.
Już prawie jesteśmy... Gdyby nie plan zaglądnięcia do Malborka i pozwiedzania krzyżackiej twierdzy, moglibyśmy już jutro być w Gdańsku. Czy to dobrze? Czy chcieliśmy tam dojechać, czy chcieliśmy po prostu jechać, a dojazd nad morze był pewną wymówką, pewnym, wydawałoby się sensownym celem?

Komentarze (0)

Nie ma jeszcze komentarzy.
Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa orzyz

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]