Wyprawa Leżajsk - Hel 2015, dzień 1

Piątek, 10 lipca 2015 · Komentarze(2)
Kategoria Wyprawy, Z aparatem
Uczestnicy

Pomysł na wyprawę rowerową nad morze pojawił się już dwa-trzy lata temu, ale z roku na rok był przekładany: "następnym razem przygotujemy się solidnie i na pewno pojedziemy" - mówiliśmy wtedy z kumplem - Koniem. Pierwszy raz, na poważnie zaczęliśmy planować wyjazd w 2013 roku. Obydwaj mieliśmy wtedy do dyspozycji tylko rowery szosowe, niezbyt nadające się do wypraw z sakwami. Kombinowaliśmy jednak - domowej roboty bagażniki i przymocowane do nich plecaki zamiast sakw - tak wyglądała nasza testowa podróż z Leżajska do Krakowa (2 dni). Rozwiązanie nie sprawdziło się totalnie - rower był niestabilny (a przecież dołożyliśmy tylko kilka kg), dętki wyjątkowo szybko się przebijały. Podróżnicze marzenia musiały zostać na razie odłożone w kąt, jednak co roku na wiosnę znowu same pchały się do głowy i nie dawały spokoju.

W tym roku podeszliśmy do sprawy profesjonalniej. Spisaliśmy co będzie nam potrzebne do odbycia wyprawy na Hel. Lista zawierała mniejsze lub większe rzeczy, z nowymi rowerami (Koniu MTB, ja Cross) włącznie. Przyszedł czerwiec, a ja odfajkowywałem kolejne pozycje na liście i zastanawiałem się nad terminem wyjazdu. Pamiętając o doświadczeniach z poprzednich lat, wiedziałem, że trzeba ustalić konkretny dzień wyjazdu i ogłosić go terminem ostatecznym i nieodwołalnym. I to działa. Wyznaczyliśmy go na 10 lipca. Przed wyjazdem miałem mnóstwo roboty do dokończenia i masę spraw do zamknięcia i gdyby nie ta deklaracja ostatecznego terminu, znalazłbym co najmniej 50 argumentów żeby go przełożyć. A jednak udało się (chcieć to móc) wszystko pozamykać i 8 lipca pojechałem z rowerem do Leżajska do Konia, gdzie poświęciliśmy cały następny dzień na przygotowania - ostatnie zakupy, przygotowanie rowerów, pakowanie ekwipunku.
Nie planowaliśmy dokładnie trasy. Celem było dojechać na Hel, a po drodze chcieliśmy wstąpić jeszcze na mazury.

Wyjazd - 10 lipca
Mieliśmy wyjechać o godzinie 8:30 rano w kierunku Sandomierza. Jak zwykle jednak okazało się, że 'ostatnie kilka spraw do dociągnięcia' zmieniło się spore opóźnienie. Regulacja sprzętu, pompowanie, mocowanie luźnego ekwipunku na sakwach, a na końcu jeszcze walka z przykręceniem niskobudżetowego statywu rowerowego na kamerę - wszystko poskładane do kupy przesunęło godzinę wyjazdu na 11:30.
Wspólnymi rzeczami podzieliliśmy się dość sprawiedliwie - ważąc każdą 'paczkę' i spisując kto ile wziął. Trochę śmieszne, ale przynajmniej wiadomo że po równo. Z namiotem było gorzej, ostatecznie ja wziąłem pałąki, a Koniu resztę (która swoją drogą okazała się lżejsza, ale zajmowała sporo miejsca, więc w zamian wiozłem jego karimatę - stąd wiozę dwie).


Zdjęcie: Pakowanie ekwipunku na rower

Początkowo jedziemy bez nawigacji ani bez ustalenia konkretnej trasy. Trochę na wyczucie, w końcu to jeszcze znajome tereny. Po kilkunastu kilometrach jechania drogą Rzeszów - Lublin skręcamy jednak w nieznane tereny - wszystko lepsze niż wąska droga pełna tirów. Od tej pory jedziemy z nawigacją Google Maps dla rowerów. Nawigacja ta sprawdza się naprawdę fajnie - wybiera nie tylko krótsze trasy, ale stara się używać mało ruchliwych dróg. Jeśli to możliwe, nigdy nie wyznacza tych głównych z dużym natężeniem ruchu. Nie jest jednak idealna, o czym szybko się przekonujemy. Drogi zaznaczone na mapie czasami ciężko nazwać drogami, zdarza się nawet, że są totalnie nie przejezdne. Nie dzieje się tak często, ale trafiliśmy na taką sytuację prawie od razu - mapa wyprowadza nas na teren poligonu wojskowego, który jak się okazuje - ciągnie się kilkanaście kilometrów aż do Stalowej Woli.  Musimy wrócić do głównej drogi i jechać dalej nią. Przed Stalową Wolą skręcamy w stronę Sandomierza i dalej mapy sprawdzają się już świetnie. Po drodze kilka problemów mniejszych lub większych - deszcz, rozregulowany V-Brake hamujący w czasie jazdy (do tego bardzo oporny na regulację).
Po 92 kilometrach docieramy w całości do Sandomierza. Jest godzina dwudziesta pierwsza, a według wcześniejszych założeń mieliśmy przeprowadzić Przyspieszone Zwiedzanie Miasta (nasza technika polegająca na obejrzeniu co ciekawszych miejsc i zmyciu się), a później szukać za miastem miejsca na rozbicie się na dziko. Jednak niedługo zacznie się ściemniać, stare miasto kusi żeby dłużej mu się przyglądnąć, a do tego już przy wjeździe wita nas szyld Kempingu Browarnego.


Zdjęcie: Koniu ładujący się do namiotu. Swoją drogą, namiot Alpinusa który na najbliższe kilkanaście dni ma być naszym domem, dostałem na... pierwszą komunię, czyli kilkanaście lat temu. Trzyma się, chociaż pewnie to jego ostatnia wyprawa.

W sumie decyzja podjęła się sama. Za 17zł od osoby mamy swój kawałek trawy, do tego w miarę bezpieczny, prysznic, toaletę, i miłą obsługę a do tego kilkaset metrów na nogach do rynku. Ogarniamy namiot oraz siebie i wyruszamy zobaczyć Sandomierz.






Po przyspieszonym zwiedzaniu rozglądamy się za niskobudżetową restauracją/fastfoodem. Ostatecznie wybieramy pizzerię. Po drodze przechodzimy przez jezdnię widoczną na ostatnim zdjęciu, skracając sobie drogę i w nagrodę dostajemy (jak to powiedział policjant) pamiątkę z Sandomierza wartą 50zł. Ból bo rozstaniu się z Kazimierzem Wielkim może ukoić tylko gigantyczna pizza, a później po powrocie na pole namiotowe - piwo.


Jezioro Dobczyckie

Czwartek, 4 czerwca 2015 · Komentarze(1)
Kategoria Do 100km, Z aparatem

Święto ustawowo wolne od pracy. Istnieje lepszy dzień na rowerową przejażdżkę? Dla mnie to w sumie bez wielkiej różnicy, bo pracuje zdalnie, ale zmniejszony ruch na drodze skusił mnie na dłuższą przejażdżkę.
Jako cel wybrałem sobie Dobczyce i jezioro przy którym znajduje się ta miejscowość. Droga mi raczej słabo znana (byłem w tamtych okolicach zaledwie raz), więc całe rano kombinuje jak się nie zgubić na południu. Pomysł drukowania mapek z karteczkami był kuszący, ale drukarka nie działa, a dzisiaj mogłoby być ciężko ze znalezieniem otwartych punktów ksero.

Wpadłem na inny pomysł - totalnie prowizorycznego statywu a kierownice, zrobionego z... opaski na ramię na smartfona. Przewiązałem opaskę wokół mostka i włożyłem do niej telefon. Mimo prowizorki, trzymał się dość mocno, a nic lepszego nie wymyśliłem, więc ruszyłem w drogę z Google Maps'ową nawigacją.



Google Mapy w trybie rowerowym to fajna rzecz - wybiera mniej ruchliwe drogi, znajduje najkrótszą trasę. Niestety nic nie jest idealne i szybko się o tym przekonałem. Przejeżdżając obok Centrum Jana Pawła II, okazało się, że droga którą prowadzi mnie nawigacja jest w remoncie i to naprawdę mocno zaawansowanym, nieprzejezdna nawet rowerem. Skręciłem z drogi którą ustaliłem wcześniej i zaczęły się jaja. Automatycznie wyznaczona nowa trasa okazała się czymś totalnie pokręconym, prowadzącym przez niestworzone dróżki okołokrakowskie.

Jazda rowerem przez okoliczne wsie, w samo południe w Boże Ciało ma to do siebie, że po prostu w którymś momencie trzeba wpaść na drogę którą akurat idzie procesja. Na szczęście zdarzyło mi się to tylko raz, ale tłok był tak gęsty, że musiałem zejść z roweru i iść poboczem.



Po 40km jestem w Dobczycach i kieruje się w stronę zapory. Dzisiaj raczej mało ludzi, raptem kilka osób. Kiedy byłem w tym miejscu pierwszy raz, rok temu, był tłum. Wjechałem wtedy bezczelnie rowerem na koronę tamy i byłem w szoku, gdy okazało się, że na każdej latarni jest głośnik z którego pan ochroniarz grzecznie prosi mnie o zejście z roweru.
Tym razem oszczędzam mu gadania i wchodzę wchodzę na zaporę na nogach.






Jezioro jest ogromne, ale poza zaporą niewiele się tam dzieje, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Jestem przyzwyczajony do podkarpackich zalewów/jezior gdzie mimo ich niewielkich rozmiarów, każde z nich próbowano podpiąć pod turystykę, otwierając pola namiotowe, plaże, stawiając domki letniskowe. Na Jeziorze Dobczyckim nie zaobserwowałem podobnych rzeczy.




W drodze powrotnej znowu korzystam z pomocy nawigacji. Tym razem jadę trochę inną drogą i pewnym momencie, gdzieś na zadupiu znika zasięg i na moment zostaję sam na sam z rozwidleniem dróg na którym totalnie nie wiem w którą stronę jechać. Przez ten incydent musiałem się wracać około 5km, żeby wrócić na prawidłową drogę.

Crossowo po Krakowie

Wtorek, 2 czerwca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Do 60km, Po mieście

Chciałem pośmigać trochę w okolicach kopca Krakusa, chociaż i tak większość kilometrów natłukłem po mieście.
Krótka wycieczka, ale po drodze wpadłem na kilka fajnych pomysłów na przyszłe trasy. Wracając złapał mnie już dość zaawansowany wieczór, a jako, że nie mam światła, przymocowałem do kierownicy latareczkę przy pomocy opaski odblaskowej. To chyba niezbyt mądre rozwiązanie, muszę w końcu kupić konkretne oświetlenie.
Zdjęcie kopca jest z kwietnia (drzewka dopiero się budziły), nie wziąłem tym razem aparatu, więc wygrzebałem z dysku.

Nowy nabytek

Poniedziałek, 1 czerwca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Do 60km, Po mieście

Prastara zasada mówi, że prawidłowa liczba rowerów to n+1, gdzie n to ilość jaką już posiadasz.

Ale na poważnie - od dłuższego czasu marzy mi się dłuższa wyprawa rowerowa, niestety szosówka i sakwy (próbowałem) to nie najlepszy pomysł. Poza tym, fajnie czasem zjechać z asfaltu i pojeździć po mniej przewidywalnej powierzchni.
Dlatego zdecydowałem się na crossa, głównie ze względu na uniwersalność tego typu rowerów.

Wybór padł na rower Kross Evado 2.0.
Pierwsza jazda, mimo, że dość krótka, przekonała mnie, że faktycznie warto było zainteresować się czymś mniej szosowym. Jechałem głównie po mieście i kawałek po lesie, ale różnica i tak mnie zaskoczyła. O ile szosówką nie lubię jechać przez miasto (nie jeżdżę przeważnie ulicami, a chodniki i wysokości krawężników potrafią naprawdę potłuc dupsko), o tyle crossem jechało się przyjemnie. Największa frajda zaczęła się po zjechaniu bardziej w teren. Wiem, że to brzmi śmiesznie, że jaram się oczywistymi rzeczami, ale jestem człowiekiem, który nie siedział na niczym innym niż szosa od 6 lat.

Kalwaria Zebrzydowska

Niedziela, 31 maja 2015 · Komentarze(1)
Kategoria Do 100km, Z aparatem


Rzadko jeżdżę na na wschód/południowy wschód od Krakowa. Przebijanie się rowerem przez całe miasto jakoś nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy. Może nie jestem przyzwyczajony i po prostu męczy mnie to, że muszę koncentrować się tylko na tym co się dzieje dookoła, szczególnie jadąc bulwarami czy ścieżkami rowerowymi. Na bulwarach w niedzielne popołudnie panuje totalny sajgon i trzeba mieć oczy dookoła głowy.


Po przedarciu się przez miasto wyjeżdżam od strony Tyńca. Przejeżdżam przez kładkę nad Wisłą przy stopniu wodnym, o której istnieniu w sumie nie wiedziałem, a to całkiem sympatyczne miejsce. Szkoda, że nie ma sensownego podjazdu od strony Mirowskiej, szosówką niezbyt przyjemnie jechało się pod górkę po piachu omijając kałuże.


Kładka pieszo-rowerowa nad stopniem wodnym "Kościuszko"


Obwodnica Skawiny

Jeśli chodzi o nawigację, to wróciłem do poprzedniej ery. Nie mam uchwytu na smartfona, więc wcześniej gdy nie znałem drogi, musiałem albo się zatrzymywać i upewnić się, że jadę dobrze, albo wyciągać w czasie jazdy telefon, a to już tylko kwestia czasu za którym razem mi w końcu wypadnie z rąk. Wydrukowałem sobie na kartce poszczególne etapy trasy i wyciągałem po kolei. Ale to też niezbyt wygodne rozwiązanie i muszę pomyśleć o uchwycie na kierownicę.




Po przejechaniu 50km (z czego 15-20 to przejazd przez Kraków) dotarłem do Kalwarii.









Coś czuję, że polubimy się z południem :>



Śladami A4

Wtorek, 19 maja 2015 · Komentarze(1)
Kategoria Do 100km

Ostatnio po drodze z Rzeszowa do Krakowa autostradą A4 zaciekawiły mnie drogi serwisowe. Zdawały się ciągnąć przez całą długość trasy, z małymi przerwami. Przy najbliższej okazji wsiadłem na rower i pojechałem w stronę A4, sprawdzić jak faktycznie wygląda sytuacja.

Drogi serwisowe faktycznie fajne, zero ruchu, ładny asfalt... Ale to by było zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe.
Asfalt urywa się po paru kilometrach, bez ostrzeżenia zmienia się w trawę, krzaki lub las. A później w losowym momencie znowu zaczyna biec jakby nigdy nic wzdłuż autostrady. Zrezygnowałem po 20km i dalej już jechałem normalnymi drogami. Nie polecam :D

Krótka przejażdżka na północ

Piątek, 15 maja 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Do 60km
Pełna trasa
Pięćdziesieciokilometrowy wypad który udało mi się wcisnąć w czas między końcem pracy, a wyjściem na krakowską Noc muzeów.