Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2015

Dystans całkowity:918.76 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:54:28
Średnia prędkość:16.87 km/h
Maksymalna prędkość:48.40 km/h
Suma podjazdów:3967 m
Suma kalorii:24999 kcal
Liczba aktywności:14
Średnio na aktywność:65.63 km i 3h 53m
Więcej statystyk

Wyprawa Leżajsk - Hel 2015, dzień 11

Poniedziałek, 20 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Wyprawy, Z aparatem
Uczestnicy

Zaczęło padać kilka wsi za Bartoszycami. Spodziewałem się tego, zerkając z niepokojem na niebo po wyjściu z ciemnego garażu na tyłach stacji benzynowej. Obsługa hostelu zaproponowała nam pozostawienie tam naszych rowerów na noc. Nie wiem czy bardziej chcieli być po prostu mili, czy obawiali się, że będziemy się upierać przy wzięciu ich na górę do naszego pokoju.
Nad głowami z dużą prędkością wiatr przeganiał kolejne gromady chmur, mimo to zachmurzenie wydawało się dość „płytkie”, co dawało spore nadzieje na wypogodzenie się.



Jedziemy. Wypatruję sklepu, a najlepiej sklepu z jakąś wiatą czy daszkiem, gdzie moglibyśmy przeczekać deszcz. Mijamy budynek, w którym najwyraźniej jeszcze całkiem niedawno znajdował się typowy wiejski spożywczak, ale aktualnie sklep wygląda na opuszczony. Dojeżdżamy powoli do końca wioski, lokalizując przystanek znajdujący się obok skrzyżowania dwóch dróg i przypominający trochę pętle autobusową. Chowamy się przed deszczem pod starym, blaszanym dachem i czekamy. Nie możemy tak siedzieć zbyt długo, jeśli deszcz okaże się mniej przelotny niż przypuszczam, trzeba po prostu jechać dalej. Dzisiaj mamy zamiar dojechać pod Elbląg i zatrzymać się gdzieś na obrzeżach, a jutrzejszego dnia ruszyć dalej w stronę Gdańska. Nauczeni doświadczeniami z szukaniem miejsca do spania po wyjechaniu późnym wieczorem z Warki, staramy się nie wjeżdżać do większych miast po zachodzie słońca, tylko starać się rozbić gdzieś wcześniej.

Deszcz zaczyna zacinać coraz bardziej. Wygrzebuje z sakwy kurtkę przeciwdeszczową, której miałem nadzieje dzisiaj nie potrzebować. Wciąż jeszcze jest wilgotna po wczorajszej ulewie. Siadam na ławce i daje niebu ostatnie dziesięć minut na ogarnięcie się.
Do przystanku na którym stacjonujemy zbliża się pierwsza osoba, chwile po niej następna, a po paru minutach pod dachem robi się ciasno. Dwóch gości w obcisłych portkach poruszających się na rowerach z tobołami cięższymi od samych jednośladów, musiało wywołać poruszenie. Ludzi z małych miejscowości charakteryzuje to, że jak są czegoś ciekawi, po prostu zapytają, zagadają. Może to przez zwykłą wiejską nudę, może przez to, że tak naprawdę większości z nich nigdzie się nie spieszy, mają na wszystko czas. A może to prostu całej reszcie mieszkańców wielkich miast siada na głowę od tłumów na ulicach i chcąc nie chcąc stają się trochę botami, ignorującymi z zasady wszystkich dookoła.
Im dalej od domu, tym większe zaciekawienie budzi nasza historia. Jedziemy przecież z południa, a od północnej granicy kraju z obwodem kaliningradzkim dzieli nas tylko kilkanaście kilometrów. Zauważam pewną zależność – im bardziej ludzi ciekawi to co robimy, tym bardziej zdają się tego nie rozumieć. Czemu właściwie jedziemy rowerami, przecież pociągiem szybciej. A po co właściwie gdziekolwiek jechać, lepiej odpoczywać w domu.
Najciężej jest jednak wytłumaczyć, czemu właściwie to robimy. Najłatwiej jest powiedzieć, że chcemy zobaczyć po drodze to i tamto – tylko człowiek zostaje wręcz obrzucony milionem propozycji ciekawych miejsc w okolicy, które koniecznie powinien zobaczyć. A nie koniecznie chce je zobaczyć. Czasem po prostu chodzi o to, żeby jechać naprzód, to wszystko.
W takich spotkaniach najciekawszy jest moment, kiedy w ramach rewanżu dostajesz czyjąś historię. Słuchamy o nieciekawej sytuacji w miejscowości, o autobusach do Bartoszyc które jeżdżą coraz rzadziej, o jedynym sklepie który mijaliśmy i jak słusznie zauważyliśmy został zamknięty jakiś czas temu. O wielu innych sprawach, nad którymi tych kilku mieszkańców dyskutowało pod blaszanym daszkiem pewnego deszczowego poranka, totalnie nie zrażając się obecnością dwóch dziwnych gości którzy jadą rowerem przez cały kraj, zamiast wziąć się za uczciwą pracę, albo przynajmniej za uczciwe odpoczywanie w domu.
Spodziewałem się autobusu. Zamiast tego na przystanek podjechała ciężarówka, która okazała się być objazdowym sklepem. Naczepa otworzyła się z boku, odkrywając ladę i półki z produktami, od pieczywa, przez wędliny, makarony, konserwy, owoce, warzywa, kończąc na nieszczęsnych jogurtach. Zakupy w tym spożywczaku na kółkach musiały być już swego rodzaju rytuałem – mieszkańcy bez żadnego ustawiania się w kolejkę, po kolei robili zakupy, w takiej kolejności w jakiej kto przyszedł na przystanek. Jedni żegnali się i odchodzili, inni dopiero co dołączali do grupki. Nie spodziewaliśmy się przyjazdu objazdowego sklepiku, a mimo to zaproponowano nam zrobienie zakupów przed innymi.

Kończę jeść serek waniliowy z bułką i próbuje bezskutecznie zlokalizować śmietnik. Ciężarówka odjechała, tłum się rozszedł. Została jeszcze jedna kobieta, która próbuje zachęcić nas do zaglądnięcia nad jezioro znajdujące się w okolicy. Kiwam głową, słuchając dokładnie wskazówek jak tam dojechać, chociaż wiem, że i tak tam nie zaglądniemy. Mimo to obiecuję, że to zrobimy, sam nie wiem dlaczego.
Kobieta odchodzi w stronę zabudowań, a ja zerkam na wciąż zachmurzone niebo. Przestało padać.
Zanim wsiądę na rower i znowu zacznę wymieniać minuty na kilometry, zastanawiam się nad takimi przypadkowymi zdarzeniami. Możemy planować nasze wyprawy krok po kroku, myśleć nad ciekawymi miejscami, nad szlakami prowadzącymi przez malownicze tereny, a i tak najciekawsze sytuacje zdarzają się totalnie losowo, gdy trafimy w jakiejś miejsce o jakiejś porze. Kiedy zatrzymamy się na dziesięć minut na przystanku, przeklinając deszcz tłukący coraz mocniej o blaszany dach.


***


Krążymy między wiekowymi kamieniczkami, o których konserwator zabytków zdawał się zapomnieć. Miasto smoka z pewnością jest stare, czuć to na każdym roku, a brudne ściany, odpadające miejscami tynki i mieszanka starego bruku z kilkoma warstwami asfaltu, potęgują wrażenie, że Orneta została mocno nadszarpnięta zębem czasu.
Do miasteczka doprowadziła nas droga wojewódzka między Pasłękiem a Lidzbarkiem Warmińskim, na którą wjechaliśmy kilkanaście kilometrów wcześniej.
Krążąc po centrum szukamy jakiegoś lokalu z tanim jedzeniem, chociażby zwykłego kebaba. Dopada mnie dość smutna myśl: nasze zwiedzanie miast przez które przejeżdżamy, polega na krążeniu po ulicach i wypatrywaniu miejsca gdzie można się tanio nażreć. Jestem jednak zbyt głodny, żeby dłużej się nad tym zastanawiać, postaram się zapłakać nad tym gdy tylko się najem.

Po kebabie jednak ani śladu, nie zauważyliśmy też nic sensownego na starówce, więc decydujemy się na powrót do pizzerii którą mijaliśmy przed wjazdem do centrum. Starym zwyczajem, siadamy pod parasolami w ogródku przed lokalem, opierając wcześniej rowery sakwami o cokolwiek co jest w stanie nie przewrócić się pod ciężarem utuczonych jednośladów. Zamawiamy dużą pizzę i cierpliwie czekamy aż będzie gotowa. Przerzucam w tym czasie na ekranie telefonu mapę Warmii i Mazur, uważnie przyglądając się drogom prowadzącym na zachód. Celem na dzisiaj zostaje Pasłęk, będący ostatnim większym miasteczkiem na naszej drodze do Elbląga. Możemy w nim uzupełnić magazyny żywności i ruszyć za miasto na poszukiwania noclegu na dziko.
Z lokalu wychodzi mężczyzna niosący nasza pizzę. Rowerowe ciuchy i kaski na głowach musiały przykuć jego uwagę, bo od razu wzrokiem szuka naszych rowerów.
– Panowie skąd jadą?
– Z Rzeszowa – odpowiadam, zakładając, że nikt na północy nie słyszał o naszym małym miasteczku w województwie podkarpackim. Od razu jednak łapią mnie wyrzuty sumienia, że nie przyznałem się do mojej rodzinnej miejscowości i dodaję, że właściwie to z Leżajska, niedaleko Rzeszowa.
– Jedziemy nad Bałtyk, zahaczając po drodze o Mazury. Do Gdańska, a później na Hel.

Wreszcie trafiamy na kogoś, kto rozumie. Kto nie mówi: „Dlaczego? Po co to robicie?” tylko: „Świetny pomysł”. Mężczyzna, który jak się okazuje jest właścicielem tej małej pizzerii, jest również zapalonym rowerzystą, z mocnymi zapędami na wypady podróżniczo-turystyczno-rowerowe. Dopytuje nas o szczegóły związane z wyprawą, później pokazuje nam zdjęcia które przysłał mu znajomy, który właśnie jest w trakcie rowerowej wyprawy za granicę. Nasz rozmówca wydaje się być dość podekscytowany faktem spotkania takich rowerowych dziwaków jak my.
Do naszej grupki dołącza facet, będący najwyraźniej znajomym właściciela pizzerii.
– Chłopaki jadą z Leżajska na Hel, przejechali już siedemset kilometrów. – reklamuje nas swojemu kumplowi.
Facet wita się z nami, wciskając nam przy okazji otwieracze do piwa z herbem Ornety, a następnie znika równie szybko jak się pojawił.
– Nie męczę was już, zjedzcie sobie i będziemy gadać później. – właściciel pizzerii jakby przypomniał sobie nagle po co właściwie tu przyjechaliśmy. Nie sprzeciwiam się - na głodnego wyjątkowo źle mi się myśli, mówi, porusza, oddycha. Wciągamy pizzę i odnosimy talerze do środka lokalu, gdzie następuje kontynuacja wymiany rowerowych doświadczeń.
– Byliście kiedyś na rowerowym potopie?
– Nie słyszałem o tym – stwierdzam zgodnie z prawdą.
– Płyniecie promem z Gdyni do Szwecji, do Karlskrony. Wypływa się wieczorem, płynie się całą noc i z samego rana gdy statek dopłynie do portu, ruszacie na cały dzień rowerowego kręcenia się po okolicy. Pod wieczór wszyscy wracają na pokład i kolejną noc prom płynie z powrotem do Polski. Dwie noce na statku, jedna noc jeżdżenia. Karlskrona i okolica jest naprawdę ładna, a i sama przeprawa promem jest sporą atrakcją, szczególnie jeśli jeszcze nie płynęliście.
Nie ukrywam, że pomysł brzmi ciekawie, chociaż z góry do takich zorganizowanych wycieczek podchodzę na chłodno, głównie ze względu na zwykle mocno zawyżone koszty.
– Brzmi fajnie, jak to wygląda od strony finansowej?
– Chodźcie, pokaże wam jak się rezerwuje te bilety i w jakich są cenach.
Przechodzimy przez ladę otwieraną na zawiasach w górę. Przypominają mi się czasy technikum, gdzie wejście za ladę w szatni było otwierane w podobny sposób.
Wchodzimy do niewielkiego pomieszczenia w którym stoi biurko i komputer, wyglądający jakby lata swojej młodości miał już za sobą. Działa podobnie jak wygląda, czekamy aż przeglądarka internetowa załapie, że powinna zacząć funkcjonować. W międzyczasie do pomieszczenia wchodzi facet od otwieraczy z herbem Ornety - czarnym smokiem, który według legendy mieszkał tutaj wieki temu.
– Widzę że weszliście na nowy poziom. Skoro już jesteście na zapleczu, dostajecie kolejne gadżety. – wciska nam w ręce smycz, także z herbem miasta smoka. Zanim mój mózg zdąży ogarnąć umysłem co właściwie się stało, facet znowu znika.
Strona internetowa Stena Line wczytała się z trudem. Ku mojemu zaskoczeniu, cena naprawdę jest kusząca. Dwieście trzydzieści złotych od osoby, za dwie noce na promie, transport w obie strony, śniadanie "do oporu" i cały dzień jeżdżenia po Szwecji z przewodnikami lub samemu. Ciężko mi teraz o tym myśleć, ciężko mi myśleć o czymkolwiek poza tym, co dzieje się teraz, na naszej wyprawie. Zapisuję sobie jednak linki na telefonie, żeby sprawdzić to po powrocie do domu.
Zbieramy się powoli do wyjścia. Dzień jest już w fazie mocno zaawansowanej, przed nami sporo kilometrów, a siedzimy tutaj już dłuższą chwilę.
– Którędy najlepiej jechać w stronę Pasłęka?
– Możecie jechać prosto, wojewódzką pięćset trzynastką, tak będzie najszybciej.
– Nie jest tam zbyt tłoczno? – pytam.
– Spokojnie powinniście przeżyć.

Na koniec zostajemy poproszeni o zrobienie sobie z nami zdjęcia. Czuję się trochę dziwnie, ale to właściwie miłe. Żegnamy się i ruszamy w dalszą drogę.


***


Za godzinę zacznie się już ściemniać. Dobrze byłoby zdążyć z rozbiciem obozu przed zmrokiem. Tym razem dodatkowym czynnikiem motywującym jest fakt, że kupiliśmy w Lidlu cała paczkę kiełbas na ognisko, które wolelibyśmy rozpalić zanim będzie ciemno, żeby nie przyciągać niepotrzebnie uwagi.
Pasłęk odwiedziliśmy właściwie tylko na moment. Chciałem koniecznie kupić sobie zatyczki do uszu na noc - poprzednie zgubiłem i cholernie za nimi tęsknię. W aptece uzupełniliśmy też zapas szarego mydła, legendarnej marki Biały Jeleń.
Wyjeżdżając z miasteczka zahaczamy jeszcze o jakiś wiejski sklepik (w Lidlu w Pasłęku zapomnieliśmy kupić wody do picia) i ruszamy w poszukiwaniu miejsca na nocleg.

Okolica jest dość spokojna, dużo pól uprawnych. Wydawało mi się, że nie będzie problemu ze znalezieniem miejsca z dala od domów. Wydawało mi się.
Krążymy wiejskimi drogami, mijając kolejne hektary pól. Rozbijanie się w takim miejscu nie jest dobrym pomysłem. Mimo, że między polami są sporej wielkości polany, to jednak są one szczelnie ogrodzone drutem, co wskazuje na to, że możemy rano zostać zdeptani przez krowę. W akcie desperacji próbujemy przetrzeć się przez takie ogrodzenie, które jak się okazuje jest tak zwanym elektrycznym pastuchem, o czym przekonuje się dość szybko na własnej skórze.
Wracamy na szosę i jedziemy dalej w stronę Elbląga, wypatrując innych miejsc. Ostatecznie zauważamy pagórek niedaleko drogi, który jednak skutecznie zasłania wszystko co się za nim znajduje. Nie wydziwiając już, pchamy rowery przez wysoką trawę i rozbijamy namiot na pochyłym terenie. Sto metrów od naszego obozowiska jest las, na którego skraju stoi jakaś na pół rozmontowana budka z dykty, a obok niej poucinane, suche konary drzew. Łamiemy wyschnięte gałęzie i zbieramy je na ognisko, które ostatecznie udaje nam się rozpalić, zanim robi się całkiem ciemno. Noc będzie zimna, czuć to już teraz.
Zastanawiam się nad jutrem. Rozważaliśmy przez moment wyruszenie od razu na północ, do morza, odwiedzając po drodze Frombork, a później wybrzeżem dojechanie do Gdańska. Ostatecznie jednak wybieramy ustaloną wcześniej trasę przez Elbląg, następnie Malbork. W Elblągu mamy nadzieję znaleźć jakąś myjnię bezdotykową - nasze rowery są już oblepione wszystkim co można znaleźć na tej planecie.
Już prawie jesteśmy... Gdyby nie plan zaglądnięcia do Malborka i pozwiedzania krzyżackiej twierdzy, moglibyśmy już jutro być w Gdańsku. Czy to dobrze? Czy chcieliśmy tam dojechać, czy chcieliśmy po prostu jechać, a dojazd nad morze był pewną wymówką, pewnym, wydawałoby się sensownym celem?

Wyprawa Leżajsk - Hel 2015, dzień 10

Niedziela, 19 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Wyprawy, Z aparatem
Uczestnicy

Siedzę na Giżyckim molo obserwując kaczki i łabędzie żyjące w harmonii ze sobą. Harmonii polegającej na wzajemnym ignorowaniu siebie, mimo dzielenia razem tego samego metra kwadratowego wody.
Właściwie zaraz wyjeżdżamy. Rower z napuchniętymi od klamotów sakwami stoi oparty o ławkę i czeka cierpliwie na dalszą wędrówkę.
Jedziemy na zachód, w stronę polskiej części Bałtyku. Sam jeszcze nie wiem którędy, ani jak daleko dzisiaj zamierzamy dojechać i gdzie będziemy spać. Pewien etap podróży właśnie się kończy - czas pożegnać się z mazurskimi jeziorami, polami namiotowymi i zaplanowanymi miejscami na noclegi. Wracamy do trybu jechania przed siebie: bez atrakcji i zwiedzania, ale też bez narzuconego schematu w który musimy się wbić. Szczerze mówiąc - cieszy mnie to. Stęskniłem się za tą niewiadomą.
Wyciągam aparat i robię kilka zdjęć wodnym ptakom. Kaczki mają mnie w dupie - za to je szanuję. Stacjonujący obok duży łabędź z gromadą młodych jest mniej tolerancyjny i zaczyna na mnie syczeć, sugerując mi, żebym się oddalił.
"I tak miałem już iść, nie myśl, że wygrałeś."
Wstaję i ruszam szukać Konia, który polazł z kamerką nagrać widok z kładki łączącej molo z lądem.




Jedziemy trasą 592, w kierunku Kętrzyna. Wyjazd z Giżycka był raczej szybki i bezproblemowy. Most obrotowy - otwarty akurat dla ruchu lądowego, pozwolił nam dość szybko dostać się na wylotówkę. Przed wyjazdem standardowo wstąpiliśmy do sklepu kupić jakiś prowiant, przy okazji robiąc sobie ucztę kanapkową na ławce w parku. Wymarzyły mi się bułki z szynką i pomidorem, który okazał się być tak wodnisty, że ofajdałem nim siebie, ławkę i chodnik dookoła.
Droga do Kętrzyna jest raczej nudna - otulają ją dość szczelnie drzewa i krzaki, miejscami pojawiają się jeszcze jakieś niedobitki małych jezior. Wygląda na to, że najbliższe trzydzieści kilometrów będziemy się tłuc główną drogą.
Wraca do mnie stara, rowerowa nuda, którą w sumie lubię. W czasie jazdy raczej się nie gada, poza sporadyczną wymianą informacji. Jeśli ktoś ma problem z wytrzymaniem sam ze sobą, to wyprawy rowerowe zniszczą mu psychikę. Masz cały dzień jazdy, żeby przemyśleć wszystko co się da, a jak skończą się pomysły, zostaje jeszcze śpiewanie wszystkich tekstów piosenek jakie się pamięta.
Zielone znaki odliczają nam cierpliwie dystans do najbliższych miejscowości. Śledzę zmieniające się numerki obok napisów Kętrzyn, aż do momentu gdy w końcu dojeżdżamy na miejsce. Nasze jedyne plany związane z tym miastem, to wstąpić do sklepu i kupić niegazowaną wodę do mieszania izotonika.
Zaraz po wjechaniu do miasteczka trafiamy na hipermarket Tesco. Wodę możemy kupić gdziekolwiek, ale wizyta w Tesco zawsze jest pewnego rodzaju atrakcją, zwłaszcza po nudnej jeździe drogą 592. Rozsiadam się na krawężniku pod sklepem, czekając na Konia, który poszedł na zakupy jako pierwszy. Macam się po twarzy, stwierdzając, że zarost przekroczył granice bezpieczeństwa i trzeba by go potraktować ostrzami. Do Konia mi dużo brakuje - długość jego brody jest wystarczająca, żeby przekonywać ludzi, że właśnie odbywa podróż dookoła świata i jak prawdziwy podróżnik, nie przejmuje się takimi głupotami jak golenie.
Przed wyjazdem z miasta, gdy mijamy stację BP, zatrzymuję się, żeby doprowadzić się do porządku. Obok Tesco był Orlen, ale nie miał zamykanego pomieszczenia z umywalką, a ludzi było na tyle dużo, że nie chciałem robić scen. Doprowadzam twarz do względnej normalności i zwalniam toaletę, pod którą zaczynała się już formować kolejka.

Po opuszczeniu Kętrzyna tłuczemy się dalej drogą wojewódzką, dla która dla przełamania monotonii ma teraz numerek 594. Po dziesięciu kilometrach nawigacja sugeruje nam zjechanie na boczną drogę, która wygląda na mapie na sensowny skrót między Kętrzynem, a mała miejscowością oznaczoną na mapie jako Reszel. Droga jest wąska, żwirowa i pełna nierówności, jednak skutecznie, po linii prostej prowadzi nas na zachód. Zerkam na ekran telefonu - niepokoi mnie poziom baterii. Nie wiem w jakim stanie są powerbanki - podczas pobytu w Giżycku nie udało nam się nigdzie dorwać prądu. Ostatnim momentem kiedy były ładowane, był ten, kiedy przypomnieliśmy sobie o możliwości podpięcia sprzętów godzinę przed wyjazdem z pola namiotowego nad jeziorem Śniardwy.
Wjeżdżamy do miejscowości Reszel. Planując trasę, potraktowałem ją jak każde inne małe miasteczko - wjechać i wyjechać, ewentualnie zaglądnąć do spożywczaka. Szybko zrozumiałem, że tym razem będzie inaczej.



Gdy planuję zaglądnąć do jakiejś miejscowości gdzie jest co pooglądać, najczęściej wcześniej jeszcze sprawdzam w wyszukiwarce najciekawsze miejsca, oglądając najpierw zdjęcia, czy aby na pewno warto sobie zawracać głowę. Wjeżdżając tutaj, zrozumiałem jak wielki popełniałem błąd.
Reszel to właściwie mała mieścina, o powierzchni kilku kilometrów kwadratowych i kilku tysiącach mieszkańców. Sporą część powierzchni zajmuje zabytkowe stare miasto. Krążymy wąskimi uliczkami otoczonymi ścianami starych kamieniczek, mijamy zabytkowy zamek biskupów warmińskich, kościół z wieżą unoszącą się nad resztą budynków.
Uświadomiłem sobie, że gdybym wcześniej dowiedział się o tej miejscowości i celowo tu zaglądnął, spodziewając się tego co zobaczę, nie zrobiłoby to na mnie takiego wrażenia. Może właśnie na tym polega cały problem turystyki, może właśnie za to mam do niej taką niechęć. Wybieramy miejsce, które chcemy zobaczyć, najpierw dowiadując się o nim wszystko co się da, oglądając zdjęcia w internecie, filmiki na YouTube, a potem jedziemy tam, zobaczyć dokładnie to samo, tylko na żywo. To jest tak mocno zakorzenione w naszą kulturę, że mam wrażenie, że dostajemy to w jakiś sposób genetycznie. Sam bardzo często wpadam w pułapkę takiego zachowania, jadę zobaczyć jakieś miejsce, a później będąc tam czuję jakąś dziwną presję, że powinienem zwiedzić to, zwiedzić tamto, zrobić zdjęcie tutaj, potem tam. Podziwiać coś, dlatego bo założyłem, że jadę tam właśnie po to. Zwykle w takich sytuacjach mam takie dziwne wrażenie, że robię coś, czego nie rozumiem, ale tak właśnie powinno się robić.
Z drugiej strony coś mówi mi, że to wszystko nic nie znaczy, coś każe mi po prostu sobie usiąść i poczuć to miejsce w którym jestem, bez chińskiego trybu zwiedzania, bez cykania trzydziestu zdjęć jednemu pomnikowi, bez popieprzonego poczucia, że powinienem się na siłę napatrzeć na coś, bo przecież po to tu przyjechałem. Mam wrażenie, że im bardziej staramy się uchwycić chwilę tym bardziej nam ona ucieka. Jak chińskiemu turyście który ogląda Kraków przez wizjer swojego aparatu, czy ekran telefonu.

"Ludzie boja się, że coś utracą, choćby mijająca właśnie chwilę. Robią setki zdjęć, tak jak ty teraz, łudząc się, że mogą posiąść ten fotografowany moment, że uda im się, bodaj na jedną chwilę, zapanować nad upływającym czasem. Tylko, że w istocie zamiast go doświadczać, nie niszczyć złudnym pragnieniem zachowania, tracą go na zawsze, nigdy niczego prawdziwie nie przeżywając."
Fragment książki "Sen powrotu", autor: Piotr Strzeżysz



Opieramy rowery o słupki otaczające ogródek z parasolami należący do restauracji i rozglądamy się za wolnym stolikiem. Letnie słońce i lekki wiatr w połączeniu z urokiem uliczki łączącej rynek z placem na którym stoi czternastowieczny kościół, skutecznie zachęciły klientów do zajęcia wszystkich miejsc na zewnątrz. W środku z pewnością jest mniej ludzi, ale wolimy mieć nasze na osły na oku. Rodzinka siedząca przy najbliższym stoliku się powoli zbiera, a ja szukam w sakwie kabla i ładowarki do telefonu, robiąc to na tyle wolno, żeby uniknąć wrażenia, że stoimy i czekamy aż sobie pójdą.
Siadamy przy stoliku, kelnerka przynosi nam menu. Moje obawy co do cen szybko się potwierdzają. Przerzucam kolejne kartki w poszukiwaniu dania którego cena nie zaczyna się od dwudziestu złotych. Niejeden powie, że to nie jest wygórowana cena za porządny posiłek, jednak budżet naszej wyprawy jest ograniczony przez problemy natury studencko-cebulowej, a sporą część kasy już udało nam się zdefraudować, a nie dojechaliśmy jeszcze nawet nad morze. Zatrzymuję się na kartce z napisem ZUPY. Całe życie trzymam się teorii, że zupą się nie da najeść, ale cena (sześć złotych) połączona z faktem zjedzenia czegokolwiek ciepłego wygrywa z zupowym sceptycyzmem. Nadejście kelnerki z notesikiem przerywa wewnętrzną walkę problemami pierwszego świata: "pomidorowa czy rosół?". Zamawiam rosół i pytam, czy moglibyśmy podładować chociaż chwilę telefon. Wchodzę do lokalu, i podłączam ładowarkę we wskazanym gniazdku za ladą. Tak jak podejrzewałem, wewnątrz nie ma zbyt wielu ludzi.
Wychodzę ze środka restauracji i dołączam do Konia czekającego dzielnie na swoją zupę, którą mamy w planie zjeść na tyle wolno, żeby bateria przytuliła chociaż trochę prądu, ale tak, żeby nie wydawało się to zanadto podejrzanie.



***

Zerkam na ekran telefonu. Niebieska linia na mapie prowadzi nas bocznymi drogami na zachód, w stronę Elbląga, przez który chcemy jutro przejechać. Droga jest pusta, nie wygląda na mocno eksploatowaną. Asfalt widział już parę wiosen, chociaż jest nie tyle dziurawy, co popękany ze starości. Okolica robi się trochę wyludniona - przez najbliższe trzydzieści kilometrów według mapy będziemy mijać tylko kilka małych wiosek. Zaczyna się robić przestrzennie, teren przed nami zaczyna zauważalnie opadać, a my znajdując się wciąż na wzniesieniu, możemy obserwować całą okolicę. Drogę otaczają oceany pól uprawnych podziurawione wyspami drzew i poprzecinane liniami energetycznymi. Miejscami wyrastają z ziemi wysokie słupy elektrowni wiatrowych, mieląc powietrze ciężkimi łopatami turbin. Odpoczywam, dopiero teraz. Totalny luz i spokój dopada mnie dopiero w takich chwilach, kiedy nie wiem dokąd jadę, nie wiem gdzie będę spał, nie wiem gdzie znajdę najbliższe ślady jakiejkolwiek cywilizacji.
Zjeżdżamy ze wzniesienia, niezbyt stromego, ale ciągnącego się przez jakieś trzy kilometry. Mijamy pierwszą miejscowość, chwilę po niej następną. Te małe wioski, różnią się w jakiś dziwny sposób od tych, do których widoku przywykłem w czasie naszej wyprawy. Z początku nie potrafię znaleźć konkretnych powodów, po prostu czuję, że coś tutaj jest inaczej. Może to ten spokój, może odległość jaka dzieli je od głównych dróg, może coś jest w tej zabudowie: w domach, stodołach, które wyglądają na naprawdę stare. Niektóre budynki zdają się być opuszczone od wielu lat, a inne, mimo że zamieszkane, również wyglądają staro i nie chodzi o jakąś biedę czy ruinę. Domy są głównie parterowe ze strychem, wszystkie o kształtach prostych brył. Tynkowane, ale spod tynku przebija się często czerwień starej cegły. Dachy pokryte starą, ceramiczną dachówką, porośniętą zielonym mchem, szerokie murowane kominy, drewniane płoty, drewniane stodoły. Na podwórkach miejscami stoją stare maszyny rolnicze, wciąż jednak będące w użyciu. Jadę jak zahipnotyzowany, próbując wciągnąć w płuca jeszcze trochę magii tego miejsca.
Zjeżdżamy z asfaltu na polną drogę, mijając po drodze jeszcze jeden dom. Pod budynkiem stoi mężczyzna szukający czegoś w bagażniku samochodu. Jego zdziwiona mina przez moment nasuwa mi myśl, że może wjechaliśmy mu po prostu na posesję (dom nie jest w żaden sposób ogrodzony), ale droga przecież prowadzi dalej przez pola do następnej miejscowości. Jedziemy tak jeszcze kawałek, mijając kolejne domy i budynki gospodarcze rozlane dookoła drogi w taki sposób, że tym razem jestem pewny że przejeżdżamy komuś przez jego teren. Zabudowa jest naprawdę niesamowita, korci mnie żeby się zatrzymać i zrobić kilka zdjęć, ale to by mogło być już za duże nadużycie gościnności.
Zza starego traktora wybiega mały pies, szczekając na nas przeraźliwie. Właściwie mu się nie dziwie, skoro był uczony bronienia posesji, a właśnie jakichś dwóch dziwnych kolesi z workami na bagażniku przejeżdża centralnie przez jego teren. Kundelek szczeka głośno jak potrafi, ale jest na tyle mały, że nie przejmuję się nim za bardzo. Zza rogu wyskakuje następny psiak, tym razem trochę większy, ale wciąż nie na tyle, żeby zrobić na mnie wrażenie. Przed wyjazdem przeglądałem pewne forum o wyprawach rowerowych, był tam temat o sposobach na agresywne psy. Ktoś wspomniał, że przy wielu psach, szczególnie tych niezbyt dużych czasem wystarczy po prostu zejść z roweru a psy przestają szaleć. Przechodzi mi przez głowę taka myśl, ale kilka sekund później, cieszę się że nie skorzystałem z tej rady. Do grupki ujadających kundli dołącza trzeci, który wagowo byłby mniej więcej w tej samej grupie co dorosły bernardyn. Psisko puszcza się w pogoń za mną, zmuszając mnie do próby pobicia rekordu prędkości na sto metrów. To zabawne, jak często wydaje nam się, że już nie mamy za dużo sił, a w sytuacji zagrożenia znajdujemy ich jeszcze całkiem sporą ilość.
Psy gonią za nami jeszcze kawałek, aż nie oddalimy się od zabudowań na większy dystans. Zastanawiam się, czy jeśli w czasie ucieczki zgubiłbym sakwę, telefon lub cokolwiek innego, to czy ryzykowałbym ponowne spotkanie z psem ciężkiej wagi, żeby wrócić tam i to odzyskać.
Wjeżdżamy z polnej drogi do kolejnej wsi. Wita nas asfalt dziurawy jak sito i trochę kocich łbów Stan nawierzchni zdecydowanie nas nie rozpieszcza. Jedziemy czymś na kształt wiejskiej uliczki otoczonej grupką domów, zęby strzelają nam na nierównościach. Zza płotu jednej z posesji zaczepia nas facet, w okolicach sześćdziesiątki. Wspomina coś, że w okolicy miał miejsce jakiś wyścig i myślał że jesteśmy uczestnikami. Przyznam, że nie załapałem o co chodzi, ale wyjaśniam szybko, że jedziemy z Rzeszowa (uznałem, że Leżajsk może być zbyt abstrakcyjny dla mieszkańców północnej Polski) do Gdańska, a później na Hel. Gość jest naprawdę sympatyczny, momentami nie do końca ogarniam o czym mówi, ale wieje od niego taką szczerą wesołością. Pytamy czy droga którą jedziemy przez cały czas ma tak fatalną nawierzchnie - okazuje się, że tak - facet sugeruje, żebyśmy nadrobili trochę kilometrów i przejechali dookoła, ale za to lepszą drogą. Rozważam przez moment tą opcję, ale ostatecznie ruszamy dalej przed siebie.
Dziurawy asfalt zmienia się w standardową żwirową drogę, co paradoksalnie poprawia komfort jazdy. Zerkam na niebo - zaczyna się powoli ściemniać, w dodatku zachmurzyło się dość mocno. Przypominam sobie, że kręcimy dalej na resztkach energii wykrzesanej z niezbyt dużego talerza rosołu, co dodatkowo obniża morale. Dojeżdżamy do głównej drogi, opony w końcu przytulają się z gładkim asfaltem. Wciąż jednak nie pociesza mnie to wystarczająco - dotarł do mnie kolejny problem: nie mamy żadnych zapasów jedzenia ani wody, robi się już ciemno, a my zamierzamy skręcić przed Bartoszycami znowu na zachód, gdzie prawdopodobnie czekają nas takie same wioski jak te które mijaliśmy. Szansa na znalezienie sklepu przy takim planie spada do zera. Po szybkiej naradzie zmieniamy koncepcję - jedziemy prosto do Bartoszyc, gdzie znajdziemy jakiś otwarty sklep i dopiero wyjedziemy za miasto szukać noclegu.
Plan brzmi fajnie, ale jak to zwykle bywa z planami - wszystko się zgadza tylko w założeniu. W praktyce, kawałek przed wjazdem do Bartoszyc zaczyna padać. Zatrzymujemy się na stacji, Koniu standardowo odprawia rytuał owijania śpiwora i namiotu przypiętego do bagażnika w niebieskie worki na śmieci. Zakłada foliowy płaszcz przeciwdeszczowy, który dopełnia całokształt wizerunku rowerowego buma. Wyjeżdżamy ze stacji i kierujemy się w stronę Biedronki, od której dzieli nas jakiś kilometr. Deszcze zmienia się w potężny deszcz. Ciężkie krople tłuką o wszystko dookoła, robi się naprawdę nieprzyjemnie. Okulary zbombardowane deszczem niewiele poprawiają widoczność - ledwie widzę gdzie jadę.
Dojeżdżamy jakoś do sklepu i lokujemy się pod dachem. Robi się coraz bardziej ciemno. Po zrobieniu zakupów i zapakowaniu ich do sakw, trzeba podjąć decyzję: co robimy dalej. Deszcz nie przestał padać, chociaż liczyliśmy na to, że uda nam się przeczekać ulewę pod dachem i ruszyć dalej. Co gorsze, nie tylko pada dalej w najlepsze, ale zaczyna coraz bardziej łupać piorunami. Burza rozszalała się na dobre i nie wygląda jakby miała szybko odpuścić. Przypominam sobie o naszym namiocie, którego rozkładanie w takich warunkach będzie ekstremalnie ciężkie. Obecnie namioty projektuje się w taki sposób, żeby najpierw można było rozłożyć tropik, a później wchodząc do środka, przypiąć sypialnię, która pozostaje sucha nawet przy ulewnym deszczu. Mój namiot działa totalnie na odwrót. Rozkłada się sypialnie, a później nakłada na to topik. Trwa to długo i przy tak ulewnym deszczu nie zalanie wnętrza namiotu jest mało prawdopodobne. W głowie rodzi się coraz większa niechęć do przeprowadzenia w takich warunkach całego procesu szukania miejsca na nocleg i rozkładania naszego cyrku. Przypomina nam się napis HOSTEL znajdujący się na ścianie piętrowego budynku ze stacją benzynową.
Decyzja podejmuje się sama. Wsiadamy na rowery i kręcimy kilometr wstecz tą samą drogą, aż docieramy do stacji. Pytamy o noclegi, a facet odsyła nas do baru. W środku kolejka - ludzie wpierniczają na potęgę hamburgery, panierowane filety z frytkami i surówką i inne narodowe potrawy standardowe dla tego typu lokali. Udaje nam się w końcu dopchać do kasy, pytamy o pokoje w hostelu - osiemdziesiąt złotych za dwuosobowy z łazienką na korytarzu. Zerkam za okno, deszcze łupie tak samo jak wcześniej. Wyciągamy z portfela banknoty i kładziemy je na ladę.

***

Włączam telewizor. Kineskopowy ekran leniwie, z charakterystycznym dźwiękiem przywołuje się do życia. Przerzucam kanały: wiadomości, polityka, seriale, teledyski. Patrzę na ekran i czuję się dziwnie, jakby mnie to totalnie nie dotyczyło. Jakbym nagle przez ten szklany ekran zajrzał do świata, który zostawiliśmy gdzieś za nami, dziesięć dni temu. Wszystkie te rzeczy, którymi się przejmowaliśmy, które wydawały się takie istotne, a na które tak często nie mieliśmy żadnego wpływu. Tak nagle człowiek dochodzi do wniosku, że wszystko czym się karmimy na co dzień to totalna fikcja, niezależnie od tego czy oglądamy telewizję, czy czytamy artykuły w internecie. Rezygnując z jednego medium, które zdaje się nas manipulować, wpadamy w inne, które mówi nam: bądź wolny, myśl samodzielnie, ale to my mamy rację i to nas powinieneś słuchać. Przypominam sobie to wszystko czym codziennie się przejmowałem - tylko dlatego, że ktoś, gdzieś, najczęściej przez ekran monitora zasugerował mi, że powinienem się tym przejmować, że to jest istotne. Poczułem nagle coś na kształt dziwnej wolności, poczucia, że tak naprawdę nic nie muszę. Mogę rano wstać, jechać dalej na zachód, mogę się zatrzymać, mogę zawrócić. Jasne, spotka mnie po drodze masę problemów, ale w każdy wpakowałem się sam i sam muszę się z nich wydostać. Dochodzę do wniosku, że może właśnie dlatego mieszkańcy biedniejszych regionów świata zdają się być mimo wszystko szczęśliwi - bo nikt z 'góry' nie wmawia im, że jest gorzej niż jest. A z tym jak faktycznie jest źle, muszą sobie sami poradzić i jakoś sobie radzą. A nam się dzisiaj wmawia, że mamy mnóstwo problemów na które i tak nie mamy żadnego wpływu.
Gaszę telewizor, biorę ręcznik i ruszam do łazienki. Na piętrze znajduje się jeszcze kilka pokoi, ale wygląda na to, że są puste. Łazienka jest wyjątkowo czysta i schludna, co nie ukrywam: od początku wyjazdu widzę pierwszy raz.
Hostel niestety nie ma żadnej wspólnej kuchni, więc gotujemy w pokoju wodę na zupki chińskie na palniku turystycznym. Niepokoi mnie napis na drzwiach: "Zakaz palenia, zamontowane czujniki", ale mały płomień z kuchenki nie dymi, więc nie powinno być problemów. Dopychamy kichę jeszcze chlebem tostowym z szynką konserwową i idziemy spać.

[Pełna trasa dnia dziesiątego]

Wyprawa Leżajsk - Hel 2015, dzień 9

Sobota, 18 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Wyprawy, Z aparatem
Uczestnicy

Zaledwie dwudniowy pobyt nad jeziorem Śniardwy mocno mnie rozleniwił. Na chwilę nawet zapomniałem, że w końcu trzeba będzie ruszyć dalej. Przy naszym trybie bycia co chwilę w innym miejscu, dwa dni to prawie jakbyśmy się tutaj wprowadzili na stałe.
Żegnanie się z naszym aktualnym domem oczywiście przebiega tak sprawnie jak zwykle, a nawet jeszcze sprawniej - mamy już poranek w fazie mocno zaawansowanej, a jeszcze nawet nie zabraliśmy się za pakowanie. W dodatku przypominamy sobie, że mieliśmy zostawić w barze do podładowania wszystkie elektroniczne gadżety. Pocieszając się, że lepiej późno niż wcale, płacimy po dwa złote od każdej ładowarki, żeby podładować baterie chociaż trochę.
Zabieram się za ściąganie suchych ubrań ze sznurka, rozmyślając nad dzisiejszą trasą. Chcieliśmy zobaczyć Giżycko, może nawet zostać tam na noc. Zniechęca mnie trochę fakt, że to tylko czterdzieści kilometrów stąd, więc byłby to kolejny dzień, w którym niewiele posunęliśmy się do przodu. Wracając do namiotu, spotykam naszych rowerowych sąsiadów, którzy pytają jakie mamy plany na dzisiejszy dzień. Zachęcają mnie, do odwiedzenia Mikołajek - miasteczka leżącego trzydzieści kilometrów na zachód. Podobno jest tam naprawdę ładnie i czuć już tam faktycznie mazursko - żeglarski klimat.
Ta informacja idealnie uzupełnia moją lukę w planie dnia. Co prawda trzeba będzie najpierw pojechać na zachód, a później trochę się wrócić, ale ostatecznie opcja zaglądnięcia do Mikołajek, a potem do Giżycka na noc nam odpowiada. Cała trasa to prawie siedemdziesiąt kilometrów, więc już nie ma takiej siary, jak przy czterdziestu.

Załatwiamy ostatnie sprawy, pakujemy obóz do sakw i wyjeżdżamy z kempingu. Zastanawiam się, czy jeszcze tu kiedyś przyjadę - pierwsza myśl: byłoby fajnie. Ale po chwili przypomniałem sobie, że na na świecie czeka jeszcze milion innych ciekawych miejsc w których jeszcze nie byłem, a chciałbym być. Jest ich tyle, że pewnie nie wystarczy mi życia, żeby je wszystkie zobaczyć, więc po co wracać tam, gdzie się już było?
Początkowo jedziemy tą samą trasą co wczoraj, jadąc do Orzysza, a po kilku kilometrach skręcamy w lewo. Toczymy się główną drogą przez kilkanaście minut, a później skręcamy w boczną, ale wciąż asfaltową drogę przez pola. Zakładam, że skoro nie widzę żadnego zjazdu, skrzyżowania, to mam jechać ciągle tak, jak prowadzi asfalt. Uświadamiam sobie, że się myliłem dopiero gdy okazuje się, że ta piękna bitumiczna nawierzchnia powstała tam tylko jako dojazd do jednostki Mazurskiej Służby Ratowniczej. Droga się kończy, musimy zawracać. Sprawdzam jeszcze raz mapę - faktycznie, kawałek wcześniej powinniśmy skręcić w prawo za krzakami, prosto w piach.

Mijamy kilka wsi na krańcu świata. Asfalt, dziurawy, bo dziurawy, ale prowadzi nas bez większych przeszkód w stronę Mikołajek.
Niestety ostatni odcinek drogi albo widział jeszcze kilka poprzednich wieków, albo ktoś miał po prostu fantazję. Cała droga jest wyłożona kocimi łbami, które w dodatku są już w fatalnym stanie. Jedziemy z prędkością dziesięciu kilometrów na godzinę, tłuczemy się niesamowicie, sakwy odpadają, śruby się luzują. Tęsknie za piachem, za zwykłym bezdrożem.
Po kilki kilometrach tłuczenia się po kamieniach, okazuje się, że wcale piach nie jest lepszy. Wjeżdżamy na piaskowo-żwirową drogę w której składzie znajduje się wszystko co najgorsze. Miejscami jest to suchy, luźny piasek po którym ciężko jechać, a momentami dla odmiany ubity, cały w koleinach wyjeżdżonych przez stado Zetorów.
Dopiero kilkaset metrów przez zielonym znakiem: "Mikołajki" żwirowa droga zmienia się magicznie w asfalt.

Standardowo pierwszym celem po dotarciu do cywilizacji jest znalezienie najbliższej Biedronki (oni naprawdę nie płacą za reklamę, a powinni) i uzupełnienie zapasów. Następnie decydujemy się przeprowadzić przyspieszone zwiedzanie i jechać dalej do Giżycka.
W drodze do sklepu dla najuboższych mijamy gigantyczną grupę rowerzystów-sakwiarzy. Peleton wręcz. Okazuje się, że zajeżdżają na parking Biedronki chwilę po nas. Z jednej strony korci mnie żeby dopytać standardowo "co, gdzie, jak i skąd", a z drugiej strony wnętrzności domagają się porannej porcji jogurtowego nabiału podganianego bułkami. Głód wygrywa, ruszam do sklepu. Zwyczaj krótkiej wymiany opowieści między 'podróżnikami' tym razem przypada Koniowi. Po wyjściu ze sklepu pytam go o to, ale po trzech sekundach i tak zapominam co powiedział i biorę się za konsumowanie śniadania.

Po codziennym rytuale napchania się bułkami, kierujemy się prosto do przystani jachtowej, gdzie docieramy w ciągu kilku minut - Mikołajki są raczej małym miasteczkiem. Port jest faktycznie dość widowiskowy, łodzi jest całe mnóstwo.
Szczerze mówiąc nie bardzo wiemy co ze sobą zrobić. Jedyny sensowny pomysł jaki nam wpada do głowy, to przypięcie rowerów w miejscu gdzie będziemy je ciągle widzieć, i polatanie po kejach i podziwianie jachtów. Jako, że Koniu jest posiadaczem naszego jedynego zapięcia o równowartości dwóch koncernowych piw, zadanie przypięcia osłów do jakiegoś słupa przypada właśnie jemu. Standardowo jak w każdej misji pojawiają się problemy dużego kalibru przy znalezieniu owej badziewnej linki: "o ku***, nie ta sakwa". Ostatecznie idę zwiedzać pierwszą keję sam, a Koniu dołącza dopiero po dłuższej chwili walki z obydwiema torbami na przemian.




Łodzi jest naprawdę dużo. Przeróżne - małe, duże, stare, nowe. Przyglądam się starym, odmalowanym jachtom i tym nowoczesnym, ekskluzywnym i sam nie wiem które robią większe wrażenie. Każda z łodzi ma swoją nazwę, imię. Niektóre zwykłe, głównie kobiece imiona, inne totalne dziwne nazwy typu "JUST IN CASE". Zastanawiam się czy zawsze jest tu tak tłoczno, czy trafiliśmy na jakieś żeglarskie wydarzenie.




Kolejną rzeczą, która mnie zaintrygowała (chociaż właściwie wydaje się całkiem logiczna) jest wodna odmiana stacji Orlen. Co prawda trochę się rozczarowałem, bo spodziewałem się hot-dogów, ale widocznie zwyczaj opychania parówy w bułce za piątaka jest typowo orlenowo-lądowy.





Po przyspieszonym obejrzeniu portu właściwie nie mamy już nic do roboty, dlatego zbieramy się powoli w dalszą drogę. Wstępujemy jeszcze do sklepu, nie kupując i tak niczego sensownego. Wyrobił nam się chyba nawyk, że jeśli można wstąpić do sklepu, to lepiej to zrobić, bo nie wiadomo kiedy trafimy na następny.
Wyjeżdżamy z Mikołajek na północ, w stronę Giżycka. Do przejechania mamy jeszcze trzydzieści kilometrów.

Kiedyś usłyszałem gdzieś w telewizji, radiu czy innym badziewiu, wielkie kłótnie o to, czy wycinać drzewa przy drogach czy nie. Szczerze mówiąc trochę tego nie rozumiałem, zastanawiając się: po jaką cholerę? Dopiero teraz zrozumiałem w czym problem, na Podkarpaciu po prostu nigdy nie spotkałem się z czymś takim - tutaj na Mazurach widok drzew rosnących bardzo blisko jezdni to absolutny standard. Totalnie blisko, czasem nawet prawie na nią włażąc. Znaki "Uwaga: Drzewa w skrajni" krzyczą na nas co chwilę. Przyznaję, że widzę taki znak pierwszy raz - w Małopolsce też się nie spotkałem z takim zjawiskiem.
 Taka równomierna alejka wygląda uroczo, ale tracąc panowanie nad samochodem, mamy prawie sto procent szansy na zatrzymanie się na którymś z pni.
Jedziemy głównymi drogami, z dość dobrym (jak na nasze zamulanie) tempem. Po prawej stronie co jakiś czas wyłania się jezioro Jagodne, które bliżej Giżycka ustępuje grzecznie miejsca jezioru Bocznemu. Te zbiorniki wodne są tak blisko drogi, że wiele posesji ma do nich bezpośredni dostęp. Dom nad jeziorem z własną mini-przystanią - czego więcej chcieć?

Przed samym Giżyckiem atakują nas znaki zapraszające do zwiedzania Twierdzy Boyen. Rozważamy to przez moment, ale ostatecznie odrzucamy ten pomysł (zwiedzanie jest zbyt problematyczne) i wjeżdżamy do miasta.
Plan jaki ustaliliśmy wcześniej jest dość prosty. Przy samym głównym porcie znajduje się pole namiotowe, a cena od namiotu jest dość kusząca, chociaż liczę się z tym, że pewnie są jakieś dodatkowe koszty.
Wjeżdżamy na teren kempingu. Haracz za nasz kawałek trawy płacimy gościowi w budce obok szlabanu przy wjeździe na teren portu. Wyczuwam tutaj nieco inny klimat niż w poprzednich kempingach, dlatego pytam go jak wygląda sprawa z bezpieczeństwem. Oczywiście pytanie nie miało żadnego sensu - gość w dość miły i kulturalny sposób dał mi do zrozumienia, że on za to nie odpowiada i żebyśmy pilnowali swoich gratów.



Pole namiotowe faktycznie leży zaraz przy porcie, dosłownie obok. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że w tym całym ośrodku chodzi przecież głównie o port - kemping jest tutaj trochę na doczepkę, jakby po prostu zostało trochę wolnego terenu. Dosłownie 'trochę', bo jest tu dość ciasno. O szukaniu dobrego miejsca do rozbicia namiotu w sumie nie ma za bardzo mowy - rozbijamy się tam, gdzie zostało jeszcze cokolwiek tej kosztownej trawy. Ziemia jest wyjątkowo twarda, nafaszerowana kamieniami na każdej głębokości. Walczę ze śledziami i śledzie wygrywają. Za ogrodzeniem znajdujemy jakieś cegły. Teraz to śledzie przegrywają - nie, nie wbiliśmy ich nadal. Po prostu stłukliśmy je tak, że się pokrzywiły na wszystkie strony.
Ruszam w stronę budynku z natryskami. Biorę portfel, bo domyślam się, że taka usługa tania nie będzie. Nie myliłem się. Żegnam się z Mieszkiem Pierwszym i wślizguje się pod prysznic. Całe szczęście żaden Janusz nie wyłącza tutaj ciepłej wody po pięciu minutach.
Po doprowadzeniu się do porządku ruszamy w miasto. Po pierwsze trochę pooglądać, po drugie (bardziej pewnie to drugie) zjeść coś innego niż nabiał z bułką.




Przechodzimy mostem kolejowym na drugą stronę kanału Łuczańskiego. Kanał łączy jezioro Niegocin z jeziorem Kisajno, cały odcinek ma ponad dwa kilometry, Aktualnie do Giżyckiego portu walą nim masowo przeróżne łodzie, cały sznur, jedna za drugą. Jak się okazuje - przypadkowo przybyliśmy tutaj w momencie gdy w mieście organizowany jest największy festiwal piosenki żeglarskiej w Polsce.
W kanale właśnie zrobił się jachtowy korek spowodowany przez zamknięcie mostu obrotowego, który to podobno jest jakimś fenomenem - jego typu mostów jest tylko kilka w Europie. Trafiamy akurat na moment otwierania szlabanów na moście dla ruchu lądowego, więc jeśli miał tutaj miejsce jakiś proces obracania tego żelastwa, to się spóźniliśmy. Przy ulicy stoi znak informujący kierowców o godzinach w których most zostaje otwarty dla ruchu wodnego.
Ruszamy dalej w stronę miasta w poszukiwaniu jakiegoś lokalu z jedzeniem. Rozbijając się po centrum Giżycka trafiamy standardowo na lokal z kebabami, o którego jakości dużo mówi nam gigantyczna kolejka. Po zamówieniu czterech kebsów na wynos, wędrujemy na giżyckie molo, żeby wchłonąć je patrząc na jezioro.




Po okolicy niesie się muzyka z festiwalu szantowego. Wracamy z centrum z zapasem piw na wieczór, mijając scenę na której właśnie jakiś mężczyzna z gitarą śpiewa smutnym głosem: "Gdzie ta keja". Słońce już zaszło jakiś czas temu, a impreza dookoła trwa dalej. Bez większych oporów rozkładamy się z piwerkami przy ujściu kanału Giżyckiego.
Chwila odpoczynku pozwala na moment zastanowić się nad tym wszystkim co właściwie się dzieje. Ciągle nie dociera do mnie, że przejechaliśmy o własnych siłach przez prawie całą Polskę z południa na północ, że jestem teraz kilkaset kilometrów od domu, śpię w krzakach albo na polach namiotowych, wpierniczam na śniadanie, obiad i kolację bułki z jogurtem. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że ani przez moment nie zatęskniłem za tym co zostawiłem dziesięć dni temu. Ani przez moment nie pożałowałem, że nie mam tych wszystkich rzeczy, bez których na co dzień nie mogę się obyć.
Patrząc na jezioro, wypatrujemy zbliżający się czerwony punkt. Ignoruję go i dalej zagłębiam się w myślach, ale po chwili czerwony punkt znowu rozprasza moją uwagę. Po jakimś czasie udaje się odczytać napis na dachu łódki: "POLICJA".
Wymieniamy z Koniem spojrzenia - policja wodna chyba zajmuje się wodnymi wykroczeniami? Siedzimy dalej z naszym piwem, chociaż wątpliwości czy lepiej go nie schować powiększają się proporcjonalnie do zmniejszającego się dystansu wodnego patrolu od naszej miejscówki. Policyjna łódź podpływa do brzegu. Chowamy piwo pod bluzy i zastygamy w bezruchu. Ciągle wątpię, żeby interesowali się sprawami na lądzie, ale w połowie myśli dostaję szoku wywołanego gigantyczną ilością światła. Policjanci z łodzi włączyli reflektor i skierowali go centralnie na nas.
Siedzimy tak. Patrzą na nas, my na wodę. Nie poruszamy się i czekamy. Światło wypala mi oczy. Trwa to może kilkanaście sekund, potem światło gaśnie a łódź wpływa do portu obok którego znajduje się pole namiotowe. Skoro niebezpieczeństwo zostało zażegnane, mam już kontynuować picie piwa i myślenie nad sensem życia, ale Koniu uświadamia mi, że z portu nie ma drugiego 'wyjścia' i skoro tam wpłynęli, to dalej tam są i musieli po prostu zgasić światła. To brzmi absurdalnie, żeby wodna policja się na nas czaiła, ale jeden mandat w czasie wyprawy już dostaliśmy i wolałbym nie przytulić następnego. Wstajemy i ruszamy w stronę namiotu.
Nie wiem ile w tym zwykłego zbiegu okoliczności, ale gdy tylko odeszliśmy, jedna z łódek w porcie włączyła czerwone światło oświetlające napis POLICJA i odpłynęła z powrotem na jezioro.

Zgodnie z zasadą "pod latarnią najciemniej", lokujemy się z resztą trunków po drugiej stronie kanału, gdzie znajduje się już kilkunastu innych wielbicieli piwa w plenerze. Tym razem już bez większych przygód, wypijamy co nasze i wracamy do namiotu żeby w końcu położyć się spać.
W czasie snu budzi mnie hałas kilku osób wracających najwyraźniej z imprezowania. Jedna z nich wyrżnęła chyba o jedną z linek naszego namiotu, przewracając jeden z kijków od wejścia. Za chwilę słyszę przeklinanie i przewrócenie drugiego kijka. Jestem prawie pewny, że ktoś robi to celowo. Czekam jeszcze chwilę i postanawiam wyjść zobaczyć co się dzieje. Biorę gaz pieprzowy zakupiony przed wyprawą i wychodzę z namiotu. Faktycznie, linki powyrywane, ale nikogo już nie ma dookoła. Kątem oka sprawdzam czy rowery są na swoim miejscu. Korzystając z tego, że już wyczołgałem się z namiotu, udaję się do toalety. Na szczęście nocą już nie trzeba płacić haraczu. Wracam spać. Jutro kończymy nasz mazurski wypoczynek i pełną parą lecimy na zachód, w stronę morza.

[Pełna trasa dnia dziewiątego]

Wyprawa Leżajsk - Hel 2015, dzień 8

Piątek, 17 lipca 2015 · Komentarze(0)
Kategoria Wyprawy
Uczestnicy

Wytaczam się z piekarnika na wolność. Jest grubo po dziesiątej, słońce bezlitośnie bombarduje okolice, nie oszczędzając naszego namiotu. Siadam na moim ulubionym kamieniu i patrzę na jezioro zastanawiając się nad tym jak najskuteczniej można by dzisiaj nie zrobić niczego sensownego. Przypomina mi się nagle nocny koszmar temperaturowy, który przy aktualnym skwarze wydaje się tak nierealny, że ciągle mam wrażenie, że to był tylko sen.
Noc była absolutnie zimna. Budziłem się kilka razy, próbując rozpaczliwie przykrywać się wszystkimi ubraniami jakie wpadły mi w ręce, ale i tak wiele to nie pomogło. Pierwszy raz pożałowałem, że nie zabrałem żadnych długich spodni dresowych, które obiecywałem sobie kupić przy pierwszej lepszej okazji. Nie wiem jaka była temperatura, ale mój śpiwór przystosowany do piętnastu stopni powyżej zera zawiódł. Bluza i kurtka zarzucona na nogi również.
Nawet nie próbuję podzielić się żalami z Koniem, bo jako człowiek totalnie zimnolubny, nie jest w stanie mnie zrozumieć. W tej kwestii jesteśmy absolutnym przeciwieństwem. Ja w zimie umieram przy minusowych temperaturach, a Koniu łazi zadowolony z rozpiętą kurtką. W lecie, przy ponad trzydziestu stopniach on stęka, marudzi i przeklina, a ja dopiero zauważam, że faktycznie jest trochę cieplej niż zwykle.


Rozglądam się po polu namiotowym. Dzieciaki biegają dookoła potykając się co chwile o linki namiotów, rzucają się beztrosko kamieniami, a ich zatroskane rodzicielki próbują bezskutecznie zwabić je na śniadanie. W tym czasie ojcowie starają się w stu procentach wykorzystać swój zapewne ciężko wywalczony urlop nie robiąc absolutnie nic.
Kątem oka widzę Konia wypełzającego z namiotu i udającego się do budynku sanitarnego. Czekam aż wróci - kupiliśmy jeden szampon (legendarny biały jeleń) na bułę i teraz musimy się nim wymieniać. Gdy tylko wraca, biorę ręcznik i sześć złotych i zasuwam pod prysznic. Procedura jest dość intrygująca. Mam pięć minut żeby się umyć, po tym czasie zaczyna lecieć tylko zimna woda. Polewanie się i myślenie o sensie życia tym razem odpada. Gość obsługujący prysznice otwiera mi drzwi do pomieszczenia z natryskiem. Instrukcja była taka, że jak będę gotowy, mam krzyknąć przez drzwi, a wtedy on puści ciepłą wodę i zacznie odliczać czas. Naprawdę staram się być wyrozumiałym, ale za nic nie mogę zaczaić tej całej wielkiej akcji. Nie rozmyślając jednak więcej, myję się ekspresowo i wychodzę.


Z porannych obowiązków mamy dzisiaj właściwie tylko dwie rzeczy: naładować baterie i zrobić pranie. Jak się wczoraj dowiedzieliśmy, możemy zostawić do podładowania nasze gadżety w barze, za dwa złote za każdy sprzęt. Logika nakazywałaby najpierw podłączyć elektronikę do ładowania, a później zabrać się za inne rzeczy, ale oczywiście po dziesięciu sekundach zapominamy co mieliśmy zrobić i bierzemy się od razu za pranie.



Procedura jest standardowa - musimy napełnić naszą składaną miskę wodą, namydlić ubrania, a potem dokładnie wypłukać. Co do dokładnego płukania, nie udało mi się to jeszcze ani razu - za każdym podejściem zostawały białe zacieki z mydła. Czysta woda, co mnie szczerze mówiąc zaskoczyło, okazała się być dostępna bez dodatkowych opłat w zlewie przy budynku sanitarnym. Napełniam pięciolitrową butelkę i maszeruję pod drzewa między którymi Koniu właśnie rozwiesza sznurek na pranie.
Po skończeniu roboty dokładnie wyciskam mokre gacie i koszulki i wieszam je na sznurku. Jako, że przywiązaliśmy go do dwóch gęstych drzew, ubrania będą musiały schnąć w cieniu, ale przy takim wietrze nie powinno być z tym problemów.
Przypinam kolejne koszulki do sznurka i obserwuję sakwiarzy właśnie wjeżdżających na pole namiotowe. Jest to małżeństwo z małą dziewczynką, która jedzie na małym rowerku z mini-sakwami. Rozbijają się niedaleko naszego namiotu.
Przypomina mi się cytat z jakiegoś serwisu z heheszkami, gdzie jakaś dziewczyna jechała na kemping ze znajomymi i miała dać znać rodzicom czy dojechali szczęśliwie. Po rozłożeniu namiotu wysłała do mamy inteligentny sms: "rozbiliśmy się...".


Przechodząc obok nowych sąsiadów, odruchowo rzucam "dzień dobry" i wywiązuje się standardowa gadka, kto, gdzie, skąd jedzie i dokąd. Rodzinka jak się okazuje robi sobie trip po mazurach. Opowiadają nam co warto zobaczyć w okolicy, a później totalnie pochłania ich opowiadanie nam o podróżowaniu rowerem po Norwegii. Jako, że lubię podróżnicze historie, chętnie słucham ich przygód i zbieram cenne rady.



Po całej gadce wszyscy wracają do swoich spraw. My z Koniem udajemy się do sklepu uzupełnić zapasy. Po drodze spotykamy krowią procesję, która zawłaszcza sobie absolutnie cały asfalt.
Na miejscu okazuje się, że nasz trzos znów opustoszał, a oczywiście płacenie kartą w wiejskim sklepiku odpada. Mieliśmy dzisiaj nie kręcić korbą, ale wygląda na to, że jednak nie obejdzie się bez wizyty w pobliskiej miejscowości - Orzysz. Tak to jest z planowaniem - zaplanujesz sobie zrobić coś mądrego i nie uda się. Zaplanujesz nie robić absolutnie nic - też się nie uda.
Miasteczko które mamy odwiedzić leży około dziesięć kilometrów stąd, jest raczej niewielkie, ale jakiś bankomat na pewno się znajdzie. Przypinam do bagażnika jedną sakwę i ruszamy w drogę.
Połowa trasy prowadzi przez spokojną, asfaltową drogę przez las. Po około dwóch kilometrach rozpada się nasz statyw do kamery na kierownicę, którego żywot dogasał od dwóch dni. Moja życiowa taktyka: "włącz allegro i kup najtańsze co znajdziesz" niestety po raz kolejny zawiodła. Chociaż nie zawsze tak jest, powerbank który kupiłem przed wyprawą za około siedemdziesiąt złotych działa wyśmienicie i szczerze mówiąc zamiast kupować porządny, fajny i drogi, wolałbym kupić dwa tanie, nawet gdyby miały żyć krócej.
Połowa drogi za nami. Dojeżdżamy do skrzyżowania z drogą główną którą jesteśmy zmuszeni jechać kolejne pięć kilometrów.
W miasteczku mamy do objechania parę punktów - najpierw bankomat, żeby mieć za co szaleć, później standardowo wizyta w Biedronce, a dalej można by pomyśleć nad jakimś obiadem. Orzysz raczej turystyczną miejscowością nie jest, więc szaleństwa cenowego nie powinno być.


W Biedronce kupujemy coś na wieczór i na jutro. Mała zagadka co do zdjęcia: co znowu kupiłem do jedzenia? Nie, to nie możliwe. To być nie może.
Ładujemy zakupy do mojej sakwy. Obawiałem się, że może mnie trochę znosić na bok (oczywiście wyładowaliśmy ją do połowy piwem), ale właściwie nie czuję większej różnicy jadąc tylko z jedną torbą. Wracamy pod bar który wypatrzyliśmy wjeżdżając do miasteczka i zsiadamy z naszych wołów.
Coś mnie swędzi na boku, podejrzanie ciągle w tym samym miejscu. Jak się okazuje, wbił mi się kleszcz. Dobrze, że zauważyłem pasożyta teraz, gdy jesteśmy w mieście, prędzej możemy tutaj jakoś temu zaradzić. Pierwsza myśl: apteka. Pytam o jakiś gadżet do wyciągania kleszczy, ale jak się okazuje takie cudo kosztuje trzy dychy. Nie ukrywam, że trochę mi żal się rozstawać taką sumką, szczególnie, że i tak nie mam gwarancji, że będę umiał to obsłużyć. Kombinujemy inaczej - wujek Google przekazuje nam dobrą nowinę o przychodni znajdującej się dwieście metrów dalej.
Wchodzę do środka i spodziewam się dosłownie wszystkiego. Pierwsze zaskoczenie - nie ma kolejki. Podchodzę do okienka i mówię jaka jest sytuacja. Pielęgniarka od razu zawija mnie do gabinetu i wyciąga kleszcza. Cała akcja nie trwa nawet pięć minut, dziękuję za pomoc i wychodzę na zewnątrz. Koniu chyba też nie spodziewał się mnie tak szybko.
Skoro moje życie zostało uratowane, możemy wrócić do problemów dnia codziennego, czyli do zapychania kichy. Podjeżdżamy kolejny raz pod bar, parkujemy rowery i rozsiadamy się w ogórku pod parasolem. Zerkam w menu - nie ma tym razem kebabu i już jestem zdezorientowany i nie wiem co wybrać. Ostatecznie decyduje się na zapiekankę i fasolkę po bretońsku. Pierwsza nadchodzi fasolka z chlebem, a jako, że nie jadłem nic od ostatniego posiłku, rzucam się na nią jakbym nie jadł od tygodnia. Błąd. Danie okazuje się być tak totalnie gorące, że zjedzeniem jednej łyżki parzę się paskudnie w gębę. Resztę posiłku spożywam w ciszy, płacząc przy każdym kęsie.

W Orzyszu jak na każde szanujące miasto przystało, znajduje się sklep rowerowy. Kierujemy się tam, może w końcu uda się nam kupić dętkę do Konia opony, bo jeżdżąc cały czas na tej poklejonej, sami prosimy się o problem.
W sklepie obsługuje starszy pan, który jak się szybko okazuje pierwszy raz w życiu słyszy o kołach o rozmiarze dwadzieścia siedem i pół cala. Nawet mnie to specjalnie nie dziwi, chociaż ciekawa jest jego reakcja - przygląda się im ze wszystkich stron, czytając kolejny raz napis na oponie, niczym jakieś starożytne inskrypcje. Wychodzimy ze sklepu, ciągle bez dętki, ale z przekonaniem, że uświadomiliśmy kolejnej osobie, że świat się zmienił.

Wracamy do obozu tą samą drogą. Zastanawiam się, jak to jest, że zawsze wydaje się, że powrót trwa krócej.
Przypinamy rowery do drzewa i zastanawiamy się co dalej zrobić z naszym życiem. Pomysł pojawia się ekspresowo - obok naszego pola namiotowego można wypożyczyć rowerki wodne. Cena: dwadzieścia złotych za godzinę. Okazuje się jednak, że zwijają biznes za trzydzieści minut, więc pożyczamy na pół godzinki za dychacza.


Plan jest prosty - napierniczamy ile się da jak najdalej od brzegu przez piętnaście minut, a później zawracamy. Pierwsza część planu wychodzi nam naprawdę sprawnie. Kręcimy jak szaleni, płyniemy coraz dalej, a fale robią się coraz mocniejsze. W pewnym momencie woda zalewa nam całe wnętrze, tak, że pedałując musimy moczyć buta w wodzie. Próbuję wylewać wodę za burtę, ale raczej mało skutecznie. Zerkam na jedyną kamizelkę ratunkową jaką dostaliśmy od faceta na brzegu i zastanawiam się jak bardzo byśmy się o nią bili gdyby to badziewie naprawdę zaczęło tonąć.
Mija piętnaście minut, a my jesteśmy bardzo daleko od brzegu. Czas zawracać. Do tej pory płynęliśmy prosto, nadszedł czas zaznajomić się z działaniem steru. Przechylam go w prawo - rowerek niby skręca. Skręca tak do około dziewięćdziesięciu stopni, gdy fale uderzają w jego bok - wtedy tracimy całe panowanie nad tym ustrojstwem i rowerek znowu obraca się przodem do środka jeziora. Próba druga - to samo. Śmiejemy się w najlepsze. Próba trzecia. Naprawdę niezłe jaja. Czwarta... Piąta... Szósta. Czas płynie nieubłaganie, a my dalej jesteśmy w tym samym miejscu, obróceni w złą stronę. Fale rozbijają się o rowerek, woda znowu zalewa wnętrze. Skręcanie nie przynosi rezultatu, więc zmieniamy taktykę - kręcimy do tyłu, licząc, że dopłyniemy do brzegu tyłem. Kręcimy się jak mucha w gównie na lewo i prawo, momentami udaje nam się wyprostować rowerek przodem do brzegu, ale gdy zaczynamy płynąć, fale znowu go znoszą i nas obraca. Wszystko fajne i śmieszne, ale minęło już trzydzieści minut, a my nie zbliżyliśmy się do brzegu nawet o jedną trzecią. Próbujemy różnych trików: kręcimy wolno, szybko, kręcimy w prawo, lewo, rezultat taki sam. Zerkam na brzeg, który nie zbliżył się zbytnio - facet zawija już rowery na brzeg. Trzeba się spieszyć. Zastanawiam się jak wyglądałaby akcja ratowania dwóch idiotów którzy nie umieją zapanować nad głupim rowerkiem na jeziorze. Czas minął już dawno, zaczyna pojawiać mi się w głowie myśl, że my faktycznie tam nie dopłyniemy.
Kręcimy jak szaleni i faktycznie po jakimś czasie trochę się zbliżamy w stronę lądu, ale fale ciągle nas znoszą do innego miejsca. Nawet jeśli uda nam się dopłynąć do brzegu, to pewnie wylądujemy w jakichś krzakach. Dalsze próby skręcania, zawracania w końcu zbliżają nas do celu na tyle, że jest już w miarę płytko. Wychodzę z rowerka i pcham go ostatni odcinek. Wychodzę na ląd totalnie mokry i zastanawiam się czy będą robić nam problemy z racji opóźnienia. Od razu zaczynam rozmowę od: "spóźniliśmy się sporo, ale było ciężko tym  zawrócić no i...", a gość odpowiada tylko, że to przez fale i nie ma problemu. Mam cichą nadzieję, że nie jesteśmy pierwszymi kretynami którzy nie umieli zawrócić rowerkiem wodnym.
Wracamy do obozu, mając absolutnie dość rowerów wszelkiej maści.



Resztę dnia faktycznie udaje nam się spędzić zgodnie z porannym założeniem: nie rób nic. Rozsiadamy się znowu na wzniesieniu przy brzegu i siedzimy do nocy debatując nad wszystkim, a w szczególności nad tym co nie ma żadnego sensu.

Wyprawa Leżajsk - Hel 2015, dzień 7

Czwartek, 16 lipca 2015 · Komentarze(1)
Kategoria Wyprawy, Z aparatem
Uczestnicy

Siódmy dzień naszej tułaczki przez nieznane lądy.

Siedzę na trawie przed namiotem i próbuję rozmasować kark obolały od niewygodnej, dmuchanej poduszki z Tesco. Koniu ciągle nabija się ze mnie, że owijam ją w poszewkę. Nie robi się przez to bardziej miękka - ale przynajmniej mogę sobie wyobrażać, że to normalna poduszka, a nie pompowany badziew za kilka złotych.
Pogoda jest przepiękna. Po niebie leniwie przesuwają się pojedyncze obłoki, a słońce grzeje dokładnie tak, jak przystało na środek upalnego lata. Patrzę na pola dookoła nas. Około sto metrów stąd zauważam polną drogę, którą wczoraj przeoczyłem. Właśnie przejeżdża tamtędy Ursus. Niedługo po nim Polonez. Planowałem się trochę wkurzyć (wczoraj przedzieraliśmy się bez sensu przez wysoką trawę), ale ostatecznie przy takiej pogodzie nic nie jest w stanie mnie wyprowadzić z równowagi. Przenoszę wzrok na gigantycznego żuka przebiegającego właśnie obok mojej nogi, który wesoło przebierając nóżkami znika po chwili gdzieś w trawie.
Na nas też już pora. Mazurom nie każe się czekać.


Pchamy rowery w kierunku polnej drogi, i kierujemy się w stronę wioski. Po chwili jechania po piachu stwierdzam, że mój napęd działa jeszcze gorzej niż wczoraj, zanim go wyczyściłem. Totalnie rzęzi na moich ulubionych przełożeniach.

Jedziemy przez wioski o nazwach, które po przeczytaniu udaje mi się pamiętać jeszcze przez następne dziesięć sekund. Wypatrujemy sklepu spożywczego, jak na razie bezskutecznie. Po piętnastu kilometrach zbliżamy się powoli do drogi głównej w kierunku miasteczka Kolno. Kilkaset metrów przed skrzyżowaniem trafiamy na wiejski sklepik. Parkujemy motory przy murku i już mamy wesoło wyruszyć na wielkie zakupy, gdy przypominamy sobie pewien problem z dnia wczorajszego - nie mamy prawie gotówki. Po dokładnym przeliczeniu z bólem serca stwierdzam, że mam do dyspozycji całe dwa złote. Niejeden pan Zbychu będąc w posiadaniu dwóch złotych, byłby szczęśliwy przez następne dwie godziny, ja jednak staje przed poważnym dylematem. Miałem ambitne plany. Miało być tak pięknie.
Koniec końców kupuję jogurt i bułkę. Mieszam łyżką przeklęty nabiał i przysięgam sobie, że to ostatni raz.
Stoję tak pod sklepem i przeżuwam moją jedyną kajzerkę. Ze sklepu wychodzi Koniu, a chwilę później wyskakuje sprzedawczyni zainteresowana nagłą inwazją rowerzystów w obcisłych portkach na jej lokal. Opowiadamy w skrócie naszą historię i cel naszej podróży. Chyba zrobiło to niezłe wrażenie, bo dopytuje nas o różne rzeczy, a na koniec życzy nam powodzenia i daję gratisowo po butelce wody.

Po znalezieniu sklepu nasz problem się nie kończy, a właściwie dopiero się zaczyna. Nie zjedliśmy prawie nic, a wody nie wystarczy na długo. Opróżniliśmy się totalnie z resztek gotówki i zastanawiamy się co zrobić dalej. Najbliższym miasteczkiem przez które mamy przejeżdżać jest Pisz, jakieś czterdzieści kilometrów dalej. Bliżej jest tylko Kolno, ale nie jest tak całkiem po drodze - trzeba nadrobić ponad pięć kilometrów. Nie ma tragedii, więc ruszamy w tym kierunku.
Na miejscu znajdujemy bankomat PKO. Wpada mi na myśl pewna rzecz, o której muszę pamiętać przy następnych wyprawach: w moim koncie w mBanku mogę wybierać bez prowizji tylko z kilku bankomatów, głównie sieci Euronet. W pozostałych płacę każdorazowo prowizję - pięć złotych. Zamiast tego lepiej wykupić - również za pięć złotych, z tym że jednorazowo na miesiąc - usługę "wszystkie bankomaty". Nie zrobiłem tego przed wyprawą i teraz żałuję.
Gdy znowu jesteśmy bogaci, szukamy jakiegoś lokalu z kebabami. Zabawne jest to, jak bardzo nieraz trzeba się najeździć, żeby w czasach brudnego kapitalizmu oddać komuś swoje pieniądze w zamian za talerz z frytkami i mięsem które bezskutecznie udaje baraninę. Po solidnej rundce po całym miasteczku znajdujemy w końcu knajpę w której można coś zjeść, zapychamy kichę i ruszamy prostą drogą w kierunku miasteczka Pisz.

Od początku wyprawy w czasie jazdy przyglądam się rejestracjom samochodów. Nie chodzi bynajmniej o to, żebym zapamiętał numery skurczybyka który mnie rozjedzie, a potem go prześladował po nocach. Z nudów zapamiętuję literki rejestracji poszczególnych miast (tak panie i panowie, jazda rowerem jest aż tak nudna - nie polecam). Mija nas coraz więcej samochodów na blachach 'NPI', a w tym szybciutko węszę zbliżający się Pisz. Wyczuwam też coraz mocniej mazury - ilość wyprzedzających nas wszelkiej maści kamperów i przyczepek z łodziami gwałtownie wzrasta. Niestety jedyna sensowna trasa prowadzi nas drogą krajową numer 63, którą wszyscy aktualnie walą z południa na mazury. Nie znoszę ruchliwych dróg, ale nie mamy wyjścia.

W Piszu wita nas elegancka ścieżka rowerowa, która prowadzi nas prosto pod wrota Biedronki. Nie będę mówił co znowu kupiłem do jedzenia, bo mi wstyd nawet przed samym sobą. Poza prowiantem uzupełniamy zapas nawilżanych chusteczek, które jak nie wiem czy wspominałem już wcześniej, są po prostu niesamowicie przydatne. Z umyciem rąk w trasie bywa różnie i naprawdę taki gadżet się przydaje. Wolę nie drążyć tematu, ale na takich chusteczkach absolutnie zawsze jest zdjęcie szczęśliwego bobasa. Szybko wykształciło się u nas przekonanie, że bobas = dobry wybór. Brak bobasa? Sprawdź czy nie kupiłeś chusteczek do wycierania kurzu, albo tłuszczu na kuchence.
Poza chusteczkami przydałoby się dokupić zapasowy kartusz do kuchenki gazowej. Niby nasz jeszcze działa, ale na mazurach może nie być gdzie kupić takiego gadżetu, w razie gdyby się skończył. Zahaczamy więc przed wyjazdem z miasta jeszcze o sklep budowlany, gdzie jak się okazuje nie mają takich rzeczy. Przed wyjściem z budynku zaczepia nas gość, który pyta o różnice między rowerami crossowymi a MTB. Jak twierdzi, ma MTB i ciężko mu się jeździ, więc chciałby kupić crossowy żeby móc jeździć ze znajomymi na kilkudziesięciu kilometrowe wypady. Szczerze mówiąc nie wiem co mu powiedzieć - mam wrażenie, że niektórzy ludzie zwalają całą odpowiedzialność na rowery. A, nie dojadę tak daleko bo mam rower MTB, a nie szosowy. To po części prawda, wiadomo, że szosówką da się pocisnąć szybciej, więc teoretycznie też dalej. Ale przy odległościach rzędu sto kilometrów, tak naprawdę można jechać czymkolwiek. A owy pan, chciał rower którym da się przejechać czterdzieści kilometrów, bo na jego się nie da. No cóż.

Do celu zostało niecałe dwadzieścia kilometrów. Jako miejsce naszego dwudniowego wypoczynku nad największym polskim jeziorem, wybraliśmy miejscowość Nowe Guty. Jest tam podobno pole namiotowe z plażą, a więc wszystko co nam potrzebne do szczęścia.
Niestety dalej jesteśmy zmuszeni jechać drogą krajową, razem z całą masą sezonowych najeźdźców na krainę jezior. Z turystami zawsze jest taki sam problem: wszyscy będąc na wakacjach na nich narzekamy, a jednocześnie wszyscy jesteśmy właśnie nimi.
W ostatnich dziesięciu kilometrach pojawia się opcja zjechania z asfaltu na polne drogi. Nie koniecznie będzie szybciej, ale na pewno przyjemniej. No, może pomijając ten moment chwilę później, kiedy trafiamy na zajmującą całą szerokość drogi kałużę, którą bezskutecznie próbujemy obejść, co kończy się jeszcze większym uwaleniem rowerów błotem. 
Ostatni kilometr. Jeziora jeszcze nie widać, ale można w pewien dziwny sposób wyczuć jego obecność.


Jest ogromne i na swój sposób piękne. Śmiało można powiedzieć, że mało w życiu widziałem, bo to prawda. Ale teraz mam to gdzieś, nawet się z tego cieszę. Pewnie gdybym widział większe i piękniejsze jeziora, nie zachwycałbym się tak tym. Chyba właśnie o to mi chodziło w tej wyprawie. Rozmawiałem z kilkoma osobami w fazie planowania trasy i ludzie radzili mi, żebyśmy pojechali pociągiem gdzieś nad morze czy mazury i stamtąd zaczęli jechać rowerami. To miało sens, mielibyśmy więcej czasu żeby zobaczyć wszystko. Ale nie o to mi chodzi, ja nie jestem turystą. Mogłem w każdej chwili pójść na stację, kupić bilet i tu przyjechać. Tutaj, albo w każde inne miejsce w tym kraju. Ale na pewno nie sprawiłoby mi to takiej radości, jak teraz, kiedy po sześciuset kilometrach, o własnych siłach dojeżdżam do miejsc które chciałem zobaczyć. Czasem już nawet nie chodzi o to czy coś zrobimy, ale o drogę którą przebędziemy żeby to zrealizować.


Wjeżdżamy na teren pola namiotowego. Sporo ludzi, ale i sporo miejsca. Całe towarzystwo wygląda raczej na takich, co faktycznie przyjechali tu trochę odpocząć. Większość to rodziny z dziećmi, zamieszkujące kampery lub gigantyczne namioty mogące spokojnie zastąpić dom na dłuższy czas.
Podjeżdżamy do budki z recepcją i meldujemy się na dwie noce. Opłata to piętnaście złotych od osoby za dobę, ale niestety natryski nie są wliczone w cenę i trzeba dodatkowo płacić po sześć złotych. Razem z piętnastoma za dobę, wciąż nie wychodzi to jakaś kosmiczna kwota, więc decydujemy się, chociaż pierwszy raz spotykamy się z osobnymi opłatami za skorzystanie z budynku sanitarnego. W dodatku okazuje się, że po pięciu minutach wyłącza się ciepła woda, więc trzeba się myć totalnie ekspresowo.
Niestety na tym nie kończą się "mikropłatności" - jeszcze gorsze i według mnie już mocno niemiłe jest to, że za skorzystanie z najzwyklejszego na świecie kibla, dodatkowo płaci się za każdym razem dwa złote. To już uważam za przesadę, bo tutaj naprawdę nie ma się gdzie najzwyczajniej w świecie wylać, a płacenie za każdym razem dwóch złociszy może mocno przesądzić o nieopłacalności nocowania pod namiotem w stosunku do zwykłego wynajęcia pokoju gdziekolwiek. Staramy się jednak nie psuć sobie humoru, odkładamy na moment cebulowe nawyki, płacimy grzecznie za nocleg i ruszamy szukać miejsca na rozbicie namiotu.

Z wyborem miejsca pod namiot, szczególnie na dłużej niż na jeden dzień zawsze jest trochę problem. Chyba >ten< gif oddaje najlepiej sytuację. Kombinujemy, kombinujemy a i tak koniec końców rozkładamy w miejscu które braliśmy pod uwagę jako pierwsze. Gleba jest strasznie twarda, a śledzie nie chcą współpracować. Próbujemy je wbić używając znalezionych w pobliżu sporych kamieni, co jak łatwo się domyślić kończy się powyginaniem drutu, a nie wbiciem go. W końcu jednak iglo staje na nogi i nasze bagaże lądują w środku.
Siadam na kawałku betonu, leżącym obok namiotu i patrzę na jezioro. Wiatr wieje dość mocno, ale powietrze jest świeże i przyjemne. Chyba właśnie tak to wszystko sobie wyobrażałem. Już czuję, że to była dobra decyzja, żeby nadrobić te kilka dni jazdy i nie pojechać z Warszawy prosto do Gdańska.
Ostatnie promienie słońca błyskają na niewielkich falach, ludzie zaczynają masowo przemieszczać się z wody na ląd, a my jak zwykle wyjęci z nawiasów normalności właśnie ładujemy się do jeziora. Woda jest przejrzysta, a dno piaszczyste. Miła odmiana po wszystkich zbiornikach w okolicy Leżajska nad jakimi byłem - syf, muł i smród. Najbardziej zaskakuje nas głębokość tego jeziora - idziemy i idziemy, oddalamy się od brzegu już na naprawdę sporą odległość, a wciąż jest płytko. Naprawdę trzeba się nachodzić, żeby woda sięgała chociaż do ramion.
Zaraz przy plaży szybciutko namierzam idealne miejsce na wieczorne świętowanie naszego dzisiejszego sukcesu - mały pagórek uformowany z dużych kamieni, na których można się fajnie rozsiąść i patrzeć na jezioro, sącząc złocisty trunek. Plan jest dobry, ale potrzebujemy najpierw odnaleźć jakiś sklep. Miejscowi powiadają, że sklep jest kilometr od obozowiska, musimy tylko iść ciągle wzdłuż asfaltu. Idziemy na nogach, bo ileż można jeździć tymi rowerami. Po około piętnastu minutach trafiamy faktycznie na mały sklepik, gdzie zaopatrzamy się w jedzenie i trunki, po czym wracamy do obozu.
Jedna rzecz mnie trochę dziwi - po mazurach spodziewałem się komarowej apokalipsy, a tymczasem komarów prawie nie ma. Jakieś niedobitki latają, ale raczej nie są zbyt denerwujące. Właściwie do tej pory nasz jedyny ostrzejszy kontakt z komarami miał miejsce na polu namiotowym w Kazimierzu, cała reszta wyprawy była pod tym względem mocno spokojna.

Słońce zaszło jakiś czas temu i teraz jest już prawie ciemno. Lokujemy się na skałkach z piwerkami i jak to zwykle w takich sytuacjach dyskutujemy o mniejszych lub większych głupotach. Jutro nie musimy wstawać rano i kręcić następnych kilometrów, więc możemy siedzieć tak do późna.

[Link do pełnej trasy]

Wyprawa Leżajsk - Hel 2015, dzień 6

Środa, 15 lipca 2015 · Komentarze(3)
Kategoria Wyprawy, Z aparatem
Uczestnicy

Dzień szósty. Otwieram oczy i próbuję poskładać do kupy podstawowe informacje. Standardowo odhaczam kolejne pozycje na codziennej liście: sprawdź czy przeżyłeś, czy klamoty są na swoim miejscu, czy rowery dalej stoją tam gdzie je zostawiłeś.
Odhaczone. Z dumą wychodzę z namiotu i patrzę na nasz cyrk który za chwilę trzeba będzie kolejny raz składać i upychać do sakw. Zaczynam się przyzwyczajać.

Patrzę na rowery pod plandeką i zastanawiam się czy jest jakikolwiek sens przykrywania ich na noc. Jakby nie patrzeć, jesteśmy na totalnym zadupiu z dala od cywilizacji, w dodatku osłonięci z każdej strony drzewami. Gdyby ktoś miał tak ciekawe zainteresowania jak chodzenie nocą po polach i czajenie się na pseudo-podróżników, to przypuszczam, że to nie bezpieczeństwo rowerów byłoby naszym największym zmartwieniem.
Argumenty, chociaż wydają się logiczne, to wiem doskonale, że dziś wieczorem rozbijając się w krzakach znowu je przykryję. To trochę jak z martwieniem się, czy zamknęło się dom po wyjściu - niby ktoś mógłby wejść i coś ukraść. Tylko kto chodzi po klatce od drzwi do drzwi i sprawdza czy czasem któreś nie są otwarte? To też logiczny argument, ale i tak zawsze sprawdzisz dwa razy.
Kiedyś wyszedłem wieczorem pośmigać na rowerze i dostałem chwilowego paraliżu mózgu zwanego inaczej okazyjną głupotą: zamknąłem drzwi do domu i poszedłem jeździć na parę godzin, zostawiając klucz w zamku. Po powrocie klucz był na swoim miejscu, wyposażenie mieszkania również.



Po zapakowaniu cyrku na bagażniki sprzątamy jeszcze do worka wszystkie odpady jakie wyprodukowaliśmy w czasie naszego niezbyt długiego obozowania. Worek ze śmieciami trzeba będzie wziąć ze sobą i wyrzucić przy najbliższej okazji. Drogą demokratycznych wyborów, ja oraz cały wszechświat przegłosowujemy, że to Koniu będzie go wiózł. Głosowanie uważam za udane, tylko jedna osoba była przeciw. Wspominam o odpadach, bo na zdjęciach wygląda to tragicznie - wszystko leży wszędzie. Ale w rzeczywistości staramy się zostawić miejsce w fabrycznym stanie.
Za nami ponad czterysta kilometrów. Przed nami na oko kolejne sześćset. Wyczołgujemy się z krzaków i wracamy na asfalt. Celem na dzisiaj jest przejechanie przez Ostrołękę i dostanie się jak najbliżej Mazur.



Z asfaltowej drogi szybciutko wyrzuca nas na piach. Nawet mnie to już specjalnie nie dziwi. Toczymy się na przemian drogą przez las, drogą przez pola i znowu przez las. Łańcuch cierpliwie przyjmuje na siebie kolejne warstwy pyłu. Obiecałem mu, że na pewno dzisiaj go wyczyszczę. Nie uwierzył.

Wyjeżdżamy z lasu i mijamy kolejne miejscowości. To fascynujące jak ciężko jest w typowej polskiej wsi znaleźć publiczny kosz na śmieci. Wszyscy mają swoje prywatne kubły, ukryte za ogrodzeniem i widocznie nie potrzebują niczego więcej. Zerkam na bagażnik Konia, który coraz bardziej przypomina wózek zbieracza śmieci - worek ze śmieciami, namiot owinięty w jaskrawo niebieską folię i dopełniające dzieła, trzy numery za duże klapki przywieszone do sakw. Na pytanie czemu właściwie je tam powiesił, nie uzyskałem żadnej logicznej odpowiedzi, więc odpuściłem dalsze drążenie tematu.
W końcu znajdujemy kosz przy przystanku autobusowym i ruszamy w dalszą drogę.

Zielone znaki przy drogach zmuszają nas do szeptania w myślach coraz dziwniejszych nazw miejscowości które mijamy. Jak dotąd w rankingu prowadzi miejscowość Długosiodło, której nazwa prawdopodobnie bawi tylko mnie.
W czasie jazdy przez ciągnące się godzinami wiejskie tereny tematy do myślenia szybko się kończą. To źle, bo nagle zaczyna do mnie dochodzić coraz większy ból tyłka, wzmagający się od wyjazdu z Warszawy z każdym kilometrem. Sytuacja robi się nieciekawa. Patrzę na Konia który wierci się na siodełku i zastanawiam się jak śmiesznie musimy teraz wyglądać.
Dojeżdżamy do drogi krajowej numer sześćdziesiąt. Nasza piaskowa droga przecina się z eleganckim asfaltem i wylatuje po drugiej stronie całkowicie nieodmieniona. Dalej piaskowa i dalej nierówna. Wyczekujemy odpowiedniego momentu, przepływamy przez asfaltową rzekę i jedziemy dalej na północ, mijając po drodze kilka sporych jeziorek.
Normalnie nie narzekam na polne drogi - nie ma samochodów, jest cisza i spokój. Jednak przy narastającym bólu dupska dziurawa droga tylko pogarsza sytuację. Dojeżdżamy jednak w końcu do asfaltu i jedziemy prostą drogą w kierunku miejscowości Goworowo. Zaraz wjechaniu do niej, widzimy przydrożną restaurację.



Podjeżdżamy pod budynek i parkujemy rowery obok ogródka z parasolami i stolikami. Za rogiem stoi grupka zaciekawionych zaistniałą sytuacją wielbicieli taniego piwa. Panowie zapewniają nas, że w owej restauracji podawany jest kebab pierwszej klasy. Rozsiadamy się pod parasolem, żeby móc jednym okiem pilnować naszych objuczonych osłów przypiętych do słupka. Patrzę na naszą tanią linkę na kod którą przypinamy rowery i zastanawiam się, czemu myśląc nieustannie o bezpieczeństwie sprzętu nie zaopatrzyłem się nawet w solidne zapięcie. To nasze wygląda na tak mocne, że przy odrobienie samozaparcia można by je przegryźć zębami.
Rozmyślanie nad własną głupotą przerywa Koniu wracający ze środka baru z kartami dań. Zgodnie z rekomendacją koneserów zamawiamy kebab na talerzu.



Wpierniczamy ze smakiem, jednak niestety nie udaje się zatankować baku nawet do połowy, więc zaglądamy do sklepu znajdującego się po drugiej stronie budynku, żeby kupić coś na dojedzenie. Standardowo wybór pada na jogurt i bułkę. Mam dziwne wrażenie że po powrocie z tej wyprawy nie tknę już jogurtu.
Zakupy robimy jak zawsze - na przemian. Jeden kupuje, a drugi pilnuje sprzętu. Stoję na warcie pod delikatesami i obserwuję ludzi wchodzących i wychodzących ze sklepu. Spory tłum jak na tak małą miejscowość. W końcu przyciągam uwagę starszego pana, który próbując zagadać, pyta gdzie jedziemy i skąd. To miłe, chociaż rozmowę trochę utrudnia fakt, że słuch owego starszego pana ma już dawno za sobą czasy swojej świetności, więc każdą odpowiedź muszę wykrzykiwać.
Od początku wyprawy ciekawi mnie reakcja ludzi na miejsce z którego wyjechaliśmy - Leżajsk. Na logikę - małe miasteczko na końcu świata, w Polsce B. Czy ja znam małe miasteczka w województwie, dajmy na to, pomorskim? Nie - dlatego z góry zakładam, że nikt nie kojarzy naszego małego zadupia. Jednak, jak mawia Radek z Polimatów - "Nic bardziej mylnego". Większość ludzi z którymi rozmawiałem nie tylko słyszało o Leżajsku, ale też zna kilka faktów związanych z tą miejscowością.
Gdybym miał zrobić mały ranking czy statystykę - skąd ludzie znają Leżajsk, w głównych pozycjach na pewno znalazłyby się: zabytkowe organy w klasztorze ojców Bernardynów, piwo Leżajsk (poza południem Polski niestety dostępne raczej tylko w Biedronce) i co dziwne: odpust. Naprawdę, kilka osób wspomniało, że pochodzi z okolic Leżajska i w dawnych latach przyjeżdżali tam na odpust. Ciekawe jest słyszeć takie rzeczy od ludzi, będąc kilkaset kilometrów od rodzinnego miasta.

Ze sklepu wychodzi Koniu. Patrzę na jego zakupy, równie ambitne co moje i zastanawiam się, jak to możliwe, że wchodząc do marketu z przeróżnymi towarami wszelkich rodzajów i marek, człowiek totalnie nie wie co miałby kupić. Kończy się na jogurcie i bułce.
Standardowo przegrzebuje sakwy w poszukiwaniu łyżki, która "przecież była gdzieś na wierzchu". Wyciągam coraz więcej przedmiotów, próbując je utrzymać wszystkie na raz, dzięki czemu szybko wchodzę w posiadanie sztućców, za cenę rozbitego słoika z musztardą, który wypada mi z rąk. Patrzę na rozlaną maź, którą bezskutecznie próbowaliśmy poprawiać smak niedogotowanych parówek i trochę mi smutno - to nie tam byle jaka musztarda, to musztarda z innego krańca Polski która jedzie z nami od Sandomierza. Podobnie zresztą jak chleb, który kupiliśmy w Kazimierzu i który leży gdzieś na dnie Konia sakwy, bo głupio nam go wyrzucić. Ostatnie moje podejście do niego miało miejsce w Warszawie, gdy smarowałem pajdy musztardą (tak, właśnie tą [*]) i jadłem na noc, jak biedny student, który po powrocie z imprezy zastał pustą lodówkę.

Dosiadamy osłów i ruszamy dalej w stronę Ostrołęki. Chwila odpoczynku przy pogarszającym się stanie tyłka bywa zdradziecka. Przez pierwsze parę minut jest ok, a później jest jeszcze gorzej niż było. Nie chcę tutaj przesadzać i marudzić, ale sytuacja staje się nie do zniesienia. Zatrzymujemy się na przystanku, niby to z powodu deszczu który zaczął trochę kropić, jednak obydwaj wiemy że powód był całkiem inny. Zadaję sobie pytanie: jak 'rzyć'?
Po dziesięciu minutach użalania się nad sobą, wsiadamy na roweru i ruszamy dalej. Do Ostrołęki zostało około dwadzieścia kilometrów. Jedziemy dalej na północ, z 'niewyjaśnionych' przyczyn coraz częściej pedałując na stojąco. To musi wyglądać naprawdę komicznie: pięć minut wiercenia się na siodełku, następnie pięć minut jazdy na stojąco i tak w kółko. Tym sposobem doczołgujemy się w końcu do naszego checkpointu.



W Ostrołęce planujemy wstąpić do sklepu budowlanego. Trafiamy na Galerię Bursztynową i znajdujący się tam OBI. Plan jest prosty - kupić benzynę ekstrakcyjną do wyczyszczenia łańcucha (obiecałem mu). Mam nadzieję, że tym razem zdążymy znaleźć miejsce na nocleg przed zachodem słońca. Póki co mamy godzinę siedemnastą, a przejechaliśmy dopiero sześćdziesiąt kilometrów. To niezbyt obiecujący wynik, więc bierzemy się za dalsze pedałowanie.
Wyjeżdżamy z miasta i kierujemy się dalej na północ, totalnie bez żadnego celu na resztę dnia. Jedynym planem jest: ujechać jak najdalej zanim zajdzie słońce. Im dalej od Ostrołęki, tym ból tyłka zaczyna maleć, przynajmniej w moim przypadku.
Kolejne dwadzieścia kilometrów leci dość gładko, asfalt jest solidny, droga szeroka, mimo że ruch niezbyt duży. Im bardziej jednak oddalamy się od miasta, tym bardziej krajobraz na nowo zmienia się w typowo wiejski.
Wieczór zbliża się nieubłaganie, więc zaczynamy wypatrywać sklepu w którym moglibyśmy uzupełnić zapasy. W miejscowości Gąski gubimy drogę i tylko dzięki temu trafiamy na mały sklepik - ostatni przed zachodem słońca.



Kupujemy parówki na wagę, pieczywo i wodę w butelce. Z wodą jest jak zwykle największy problem, bo kupujemy ją tylko po to, żeby ją wylać (np myjąc się). W założeniu mieliśmy rozbijać się w okolicy naturalnych zbiorników lub strumieni, ale jak dotąd nic z tego nie wychodziło, w dodatku nasze umiejętności survivalowe - jak pewnie nie trudno zauważyć - są do kitu.

Wracamy kawałek do głównej drogi i zastanawiamy się jak jechać dalej. Na mapie jest zaznaczona droga, ale nie możemy jej znaleźć. Dopiero po kilku rundkach dookoła udało nam się załapać, że trasa którą mamy jechać znajduje się pomiędzy dwiema szosami po których krążymy od dziesięciu minut. Zostajemy wpuszczeni na piaskową drogę przez totalny las, w dodatku dość pagórkowaty. Mija dobre kilka kilometrów zanim udaje nam się wyjechać na coś co można by nazwać drogą przeznaczona do ruchu samochodowego.
Po wyjechaniu z lasu mam wrażenie, że oderwaliśmy się od rzeczywistości. Wioski które spotykamy straciły swoją standardową formę, totalnie się z niej wylały. Domostwa przestały być pojedynczymi budynkami położonymi obok siebie wzdłuż ulicy, a zaczynają przeradzać się w niezależne od siebie, samowystarczalne gospodarstwa składające się z wielu budynków i otoczone drewnianymi płotami. Mam wrażenie, że z każdym kilometrem cofa się czas. "Osady" już nawet nie próbują udawać, że mają ze sobą cokolwiek wspólnego. Nawet nie próbują być zależne od głównej drogi. Zaczynam rozumieć jak bardzo mieliśmy szczęście gubiąc drogę w Gąskach i znajdując tam sklep - tutaj nie zapowiada się żeby można było znaleźć podobne luksusy.

Rozglądam się za miejscem na nocleg. Teren wydaje się być wymarzony - mało domów, gigantyczne przestrzenie wymieszane z niezbyt gęstym lasem. Przy szukaniu miejsca na nocleg na dziko warto pamiętać o jednej rzeczy - nie wybrzydzać. Ja się tego ciągle nie nauczyłem. Widzę fajne miejsce i zastanawiam się, czy za najbliższym zakrętem nie ma jeszcze fajniejszego. Tym sposobem nawet znalezienie noclegu w tak spokojnym miejscu jak to nie może obyć się bez odrobiny presji.
Stajemy na skraju polnej drogi, mając przed sobą ogromne morze najzwyklejszej trawy i znajdującą się na środku wyspę z drzew - coś na kształt mini-lasku. Idealne miejsce - co prawda na widoku, ale odległości od zabudowań są tak duże, że raczej nic nam nie grozi. Z początku można jeszcze jechać, później musimy prowadzić rowery, bo trawa zrobiła się zbyt gęsta a teren nie równy. Docieramy w końcu do naszej wysepki.




Pierwszy raz rozbijamy obóz przed zachodem słońca. Mam okazję bliżej przyjrzeć się podłożu na którym zamierzamy spać - jest, jakby to powiedzieć - pełne życia. Dosłownie, mieszka tam wszystko. Zagęszczenie pająków, żuków i innych insektów na metr kwadratowy jest ogromne. Zapisuje sobie w głowie, żeby nie zapomnieć zamknąć namiotu przed snem.
Trawa jest dosyć wysoka, więc przed rozłożeniem namiotu próbujemy ją trochę udeptać. Myślę o wszystkich żuczkach uciekających przed swoją apokalipsą. Na pewno zaplanują zemstę.
Po ogarnięciu obozowiska biorę się za czyszczenie łańcucha, po czym znowu przykrywam rowery tą nieszczęsną plandeką i ładuje się do namiotu.



Wszystko wskazuje na to, że od jutra zacznie się robić coraz ciekawiej. Zostało nam trochę ponad siedemdziesiąt kilometrów do jeziora Śniardwy, gdzie zamierzamy zatrzymać się na dwie noce. Później dalszy przejazd przez Mazury, być może nocleg w Giżycku i dalej w stronę Gdańska. Nie wiem czy wspominałem, ale nigdy nie byłem na Mazurach, ani nawet nad morzem. Żadnym.
Zaczyna się więc najlepsza część wyprawy.

[Pełna trasa dzisiejszego dnia]

Wyprawa Leżajsk - Hel 2015, dzień 5

Wtorek, 14 lipca 2015 · Komentarze(1)
Kategoria Wyprawy, Z aparatem
Uczestnicy

Spanie w namiocie ma pewną zaletę - pomaga docenić wynalazki takie jak materac, nad którymi na co dzień się nie zastanawiamy. Po prostu są i muszą być. Po trzech dniach spania na karimacie i uwierających tyłek szyszkach i kamieniach (których w ciemności nie udało się wypatrzeć podczas rozkładania namiotu) normalne łóżko to szczyt luksusu. Spałem jak zabity, mimo że zapomniałem założyć stoperów do uszu, które do tej pory w jakimś stopniu pomagały mi wytrzymać niemożliwe do wytrzymania chrapanie Konia.

Słyszę budzik, otwieram oczy i staram się ogarnąć umysłem chaos panujący w pomieszczeniu. Wszędzie leżą rzeczy z sakw, przez środek pokoju wisi sznurek z praniem, a jak się za chwile okazuje, cała podłoga jest zalana przez krople skutecznie kapiące z niewyciśniętych dobrze ubrań - które oczywiście nie wyschły i wciąż są absolutnie mokre.
Przeklinam pod nosem, biorę jakieś niedobitki suchych ubrań i idę do łazienki. Po powrocie Koniu przekazuje mi wesołą nowinę - przed chwilą była tu pani która sprząta pokoje i jak się okazuje, doba hotelowa jest tutaj dość krótka i musimy się powolutku zbierać.
Nie, tak naprawdę to nie powolutku. Musimy się zbierać natychmiast, za niecałe 30 minut ma nas tu nie być. Zerkam jeszcze raz na panujący w pokoju absolutny burdel i biorę się za pakowanie sakw.
Standardowo, rzeczy które przydadzą się dopiero po rozłożeniu namiotu wieczorem upycham na sam dół, a te które mogą być potrzebne w czasie drogi na wierzch. Staram się zapamiętać co włożyłem do której sakwy, chociaż wiem, że to daremne.
Niepokoją mnie najbardziej mokre ubrania, które muszę wpakować w worek i włożyć do sakwy. Od razu przypomina mi się też namiot, który jest mokry już od doby. Koniecznie trzeba będzie się zatrzymać i to wysuszyć.

Odbieramy rowery z magazynu, mocujemy cały bajzel na bagażniki i ruszamy w drogę.
Wyjazd z Warszawy, w przeciwieństwie do wjazdu nie przysparza większych kłopotów. Może poza faktem, że rowerowe Google Maps czasami zbyt poważnie traktuje omijanie głównych dróg i kieruje nas na około przez jakąś wąską leśną drogę, a koniec końców i tak wyjeżdżamy na głównej trasie, tylko kawałek dalej. Oczywiście nie tłumaczę się - trzeba było używać więcej mózgu, a nie polegać sztywno na niebieskiej linii z ekranu. Z każdym dniem zaczynam szybciej łapać rowerowy ból dupska. Jeszcze dobrze nie wyjechaliśmy z miasta, a ja się już wiercę się na siodełku próbując się usadowić. Ciągle jeszcze trzyma mnie wczorajszy lekki dół, ale im dalej od stolicy, tym bardziej się wyluzowuję. Jednak najlepiej mi się kręci przez wioski i spokojne drogi.
Zatrzymujemy się tradycyjnie pod Biedronką. Ta sieć mogłaby być sponsorem naszej wyprawy. Sakwy z logiem biedronki, koszulki z kropkowanym insektem, czy nawet flaga na bagażnik. I do tego 50% zniżki na zakupy w czasie trwania wyprawy i mógłbym przystać na takie warunki.
Po zjedzeniu tradycyjnie jogurtu i bułek trzeba zastanowić się co dalej. Słońce zaczyna wychodzić zza chmur, wiatr powiewa dość solidnie - idealne warunki do wysuszenia ubrań i namiotu. Jedziemy jeszcze kawałek, aż nie skończy się las, przejeżdżamy przez tory i zatrzymujemy się na polance z kilkoma drzewami.




Mokre rzeczy wieszamy na sznurku, a namiot wyciągamy z torby i rozkładamy na trawie. Korzystając z przerwy bierzemy się za przygotowanie jedzenia - makaronu z pesto. Wsypuję całą paczkę do niewielkiej aluminiowej miski, i gotuję na palniku. Oczywiście dalej nie mamy soli, ale chyba niewiele by zmieniła, bo jak się okazuje gotowanie makaronu w opcji: więcej klusek niż wody to średni pomysł. Efekt - na dole naczynia rozgotowany, na górze trochę twardy. Nie jest to najlepsze co jadłem, ale da się zjeść i dość dobrze zapycha, więc nie ma co narzekać.



Słońce i lekki wiatr skutecznie wysuszył mokre rzeczy. Możemy ruszać dalej w kierunku Wyszkowa, a stamtąd w stronę Ostrołęki, chociaż nie wiem ile dzisiaj jeszcze zdążymy przejechać. Nasz postój trwał prawie dwie godziny - co mnie zdziwiło, bo wydawało mi się dużo krócej. Fakt, faktem jest już szesnasta, a my nie ujechaliśmy zbyt daleko. Pakujemy się i kręcimy dalej na północ.
W miejscowości Głuchy przed Niegrowem łapie nas deszcz. Zatrzymujemy się w pod sklepem, uzupełniamy zapasy, a Koniu kupuje sobie foliowy płaszcz przeciwdeszczowy. Ulewa jest solidna, ale wygląda na przelotną, więc czekamy, chociaż czas nas goni. Ustalamy maksymalną godzinę o której ruszamy bez względu na to czy deszcz przestanie padać czy nie. Ostatecznie przestaje padać praktycznie w momencie kiedy już mamy się zbierać.
Jedziemy wzdłuż drogi ekspresowej, przejeżdżamy przez wiadukt i jedziemy dalej w stronę Wyszkowa.

Pakując się na wyprawę rowerową, trzeba przewidzieć kilka rzeczy które mogą się zdarzyć i odpowiednio dobrać ekwipunek. Najciężej jest z narzędziami - co prawda z różnym prawdopodobieństwem, ale ostatecznie w rowerze tak naprawdę wszystko może się spieprzyć. Ilość narzędzi trzeba dopasować do terenu w jaki jedziemy - jadąc przez Europę serwisy i sklepy rowerowe mamy w każdym miasteczku. Wtedy można sobie odpuścić niektóre narzędzia czy części zapasowe.
Co jednak jeśli urwie nam się łańcuch lub linka hamulcowa 30 km od kolejnego większego miasteczka? Jest to prawdopodobne, więc warto mieć zapasowe linki czy skuwacz do łańcucha. Co jednak jeśli spieprzy nam się część, której nie można w prosty sposób naprawić, a części zamienne są ciężkie i zajmują dużo miejsca?
Tak naprawdę pakowanie narzędzi to prosty rachunek prawdopodobieństwa. Pakujemy uniwersalne narzędzia i najbardziej awaryjne części i możemy tylko liczyć, że los będzie nam sprzyjał.

Jednak ze wszystkich awarii, które mogą się zdarzyć w czasie podróży, jedna zdarzy się na pewno - przebita dętka.
Wyruszaliśmy z Leżajska - małego miasteczka, gdzie sklepów rowerowych jest może trzy, a do tego nie są zbyt dobrze wyposażone. Przed wyprawą przelecieliśmy przez wszystkie sklepy typowo rowerowe i sportowe jakie się dało w poszukiwaniu zapasowej dętki do roweru Konia - Kross Hexagon R3 z nietypowym rozmiarem kół - 27,5. Nie dość, że nigdzie takich nie mieli, to raz nawet miałem wrażenie, że sprzedawca zamiast: dętka do MTB 27,5 - usłyszał "poproszę ciężki pancerz łowcy smoków" - zgaduję po wyrazie twarzy.
Ostatecznie kupiliśmy wtedy samoprzylepne łatki w sympatycznym różowym opakowaniu, które na pierwszy rzut oka wyglądało jak opakowanie jakichś gum do żucia z lat 90.
Mieliśmy w pierwszym większym mieście wstąpić do rowerowego i kupić dętki, ale temat umarł zaraz po wyjechaniu z Leżajska.
Teraz jakoś tak nagle przypomnieliśmy sobie o tym. Wydaję mi się, że mógł nam w tym pomóc totalny kapeć w Konia tylnej oponie, po tym jak przed chwilą najechał na jakiś kawałek metalu.
Rozkładamy się z cyrkiem na poboczu i zdejmujemy sakwy, a potem koło. Wyciągam z torby nasze niezbyt profesjonalnie wyglądające łatki i zaczynam się poważnie niepokoić. Sympatyczny jaskrawo-różowy kolor pudełeczka i wesoły kolarz na obrazku dodaje mi otuchy.
Do zestawu dołączyli nam metalową 'tarkę' do wyrównania powierzchni przed zaklejeniem. Pechowo akurat dziura jest bardzo blisko wybrzuszenia na dętce idącego dookoła, więc trzeba je najpierw spiłować. Tarka jest do dupy. Przeklinamy sami siebie, za to że mieliśmy na liście rzeczy do zabrania papier ścierny, a jednak go nie wzięliśmy. Ostatecznie udaje się, zakładamy dętkę i pompujemy.
Na razie działa. Wsiadamy na rowery i jedziemy dalej w stronę Wyszkowa, zerkając nerwowo co chwilę na tylną oponę.

Zaraz przed Wyszkowem trafiamy na Orlen. Stacje paliw to niesamowity dobrobyt. Darmowe pompowanie kompresorem, toaleta i sklep. Toaletę wykorzystuję ile wlezie - dzisiaj śpimy w lesie, więc wygód nie będzie. Skoro jest umywalka, warto się ogolić - przez chwilę myślałem nad zapuszczaniem podróżniczej brody, ale jednak odpuszczam.
Ruszamy do centrum. Jest już dość późno, a jednak trafiamy na otwartą budkę z kebabem, wciągamy po jednym i jak zwykle szukamy najbliższego Lidla. Żartuję, jasne że najbliższej Biedronki.
Przed wyjazdem z miasta znajdujemy nasz ulubiony sklep i robimy szybkie zakupy. Przyzwyczaiłem się, że Biedronka obok mojego bloku jest czynna do 22 i założyłem, że ta też, więc niespecjalnie się spieszyłem z zakupami. Koniu jak zwykle czekał pod sklepem - idziemy na zmianę, jeden kupuje drugi pilnuje sprzętu. Okazało się, że zostawiłem mu dosłownie 2 minuty na zrobienie zakupów - zaraz mieli zamykać, a kobiety z obsługi go ganiały po sklepie żeby szedł do kasy. W ostatniej chwili zauważył klapki piankowe, których zapomniał kupić przed wyjazdem, więc wziął szybko pierwsze lepsze, jak się okazało po wyjściu - kilka rozmiarów za duże.

W międzyczasie zrobiło się już całkiem ciemno. Wyjeżdżamy z miasta i szukamy miejsca na nocleg.
Z asfaltu skręcamy w końcu w stronę pól. Oddalamy się od zabudowań i wypatrujemy miejsca osłoniętego drzewami - jakiejś polanki. Dookoła niestety same pola uprawne pocięte ledwo widocznymi drogami dojazdowymi dla ciągników. Zapuszczamy się bardziej w stronę lasu - wjeżdżamy w dróżkę która wygląda na nieużywaną od jakiegoś czasu - gałęzie krzaków i drzew po obydwu stronach zarastają przejazd. To jednak jedyna droga która wydaje się mieć sens, więc przedzieramy się przez chaszcze oświetlając sobie drogę lampką rowerową. Ubite 'koleiny' na drodze są dookoła porośnięte wysoką trawą, która skutecznie przysłania teren pod kołami. Koniu szybko wykorzystuje ten fakt i postanawia się wypieprzyć na niewidocznej dziurze w drodze. Od tego momentu zaczynamy prowadzić rowery, bo przejazd robi się ciężki.
Po prawej stronie pojawia się polanka przysłonięta iglakami. Sprawdzamy to miejsce dokładnie. Dobrze osłonięte i na pierwszy rzut oka nie uczęszczane, chociaż teren budzi moje wątpliwości nierównością i twardymi, wręcz kłującymi chwastami.
Jestem z natury wybredny, a nie chcę żeby przez moją wybredność cierpieli inni, więc zostawiam Konia z rowerami na polance, a sam biorę latarkę i biegnę w stronę lasu szukając alternatywy. Im głębiej tym bardziej gęsto się robi po obydwu stronach. Drzewa rosną gęsto, a pod drzewami same krzaki porastające każdy metr. Wracając biegnę szybciej - wkręciłem sobie sytuację jak z horrorów - co jakby po powrocie na polankę Konia i rowerów by nie było?
Na szczęście wszystko jest na swoim miejscu. W świetle latarek budujemy nasz obóz i kładziemy się spać.

Wyprawa Leżajsk - Hel 2015, dzień 4

Poniedziałek, 13 lipca 2015 · Komentarze(1)
Kategoria Z aparatem, Wyprawy
Uczestnicy

Otwieram oczy i patrzę na sufit namiotu. Ten sam widok który budzi mnie ostatnio codziennie. To takie dziwne, kiedy kawałek materiału rozpięty na kilku kijach zaczyna stawać się trochę jakby domem.
Za dnia dzieją się różne rzeczy, krajobraz się zmienia, mija się mnóstwo wiosek, miast, ludzi. Z jednej strony człowiek nie wie, co się dzisiaj wydarzy i gdzie skończy się dzisiejsza wędrówka, ale na koniec dnia, po rozbiciu obozu i wejściu do namiotu, wszystko się zapętla, jak po wejściu jakiegoś teleportu który przenosi nas w bezpieczne miejsce. To chyba trochę jak z Biedronkami, LIDLami, McDonaldami i innymi sieciówkami - niby wchodzisz do innego budynku w innym mieście, może nawet w innym kraju, a wszystko wewnątrz i tak wydaje się być identyczne do tego stopnia, że masz wrażenie, że po wyjściu ze sklepu będziesz stał na swoim osiedlu.


Kilka chwil składania faktów. Szybkie przypomnienie sobie gdzie jestem i co tu robię.
Ściana namiotu jest mokra, część podłogi zresztą też - musiało padać przez całą noc. Ubieram wilgotne buty i wychodzę z namiotu. Standardowo najpierw rutynowa kontrola czy wszystko jest na swoim miejscu. Rowery przykryte plandeką nie miałyby raczej powodów do narzekań, gdyby już nawet potrafiły narzekać. W gorszej sytuacji był namiot - tropik, cały mokry przylega do ścian wewnętrznych namiotu - widać nie naprężyłem go wystarczająco dobrze i dlatego boki zaczęły przeciekać. Będziemy musieli go na razie zapakować w takim stanie jakim jest, a przy najbliższej okazji wysuszyć. Mam nadzieję że nie zgnije.
Co jakiś czas słychać strzały - pewnie jakiś odstrzał zwierzyny. Zwijamy nasz obóz, zanim trafimy na leśniczego, który może nie być zadowolony z miejsca jakie wybraliśmy na nocleg.
Zakładamy sakwy i kierujemy się w stronę drogi głównej.

Jako, że wczoraj nie udało nam się kupić nic do jedzenia, pierwszy plan zakłada znalezienie najbliższego sklepu. Zaraz po wyjeździe z lasu gubimy drogę i musimy kawałek wrócić, a chwile po tym GPS kieruje nas na jakąś dróżkę gdzie musimy przenieść rowery przez tory, mimo, że (jak się chwile później okazało) wystarczyło skręcić kawałek wcześniej i można było przejechać bez problemów.
Chwilę później trafiamy na wiejski sklepik - uzupełniamy zapasy wody, rozcieńczamy izotonik w bidonie i posilamy się absolutnie klasycznym śniadaniem podczas tego wyjazdu, czyli: jogurt + bułka. Jako, że jestem od zawsze mieszczuchem (a w mieście wszyscy mają się wzajemnie w D), dziwi mnie fakt, że wszyscy przechodzący obok sklepu mówią nam pierwsi "dzień dobry". Właściwie podczas wyprawy zauważyłem już pewną zależność - im mniejsza miejscowość, tym większe wzbudzamy zainteresowanie. Dzieci machające nam i wołające: "patrz mamo, oni jadą z WALIZKAMI" już mnie przestają dziwić.

Jedziemy po niebieskiej linii wyświetlanej przez ekran telefonu, kończącej się na 'Warszawa'. Co do samego używania nawigacji podczas wyprawy, miałem początkowo wątpliwości - bo przecież to takie 'nowoczesne' i mało podróżnicze. Papierowa mapa wydaje się taka fajna. Dużo w tym prawdy, szczególnie gdy trzeba kombinować jak naładować smartfona, który potrzebuje karmienia codziennie. Jednak nawigacja w trybie rowerowym prowadzi nas przez drogi, którymi nie pojechalibyśmy z papierową mapą, bo po pierwsze - wiele z nich nie byłoby nawet oznaczonych, a po drugie - musielibyśmy zatrzymywać się na każdym skrzyżowaniu i sprawdzać jak jechać dalej. Koniec końców gdyby nie GPS, jechalibyśmy zapewne drogami krajowymi, między większymi miastami. Szybciej, wygodniej, ale nie zobaczylibyśmy tych wszystkich miejsc - spokojnych, polskich wsi i leśnych dróg, a zamiast nich przeklinalibyśmy na kierowców tirów wyprzedzających na trzeciego.

Do stolicy mamy niecałe 60km. Po drodze zatrzymujemy się w miejscowości Góra Kalwaria, gdzie tradycyjnie pod Biedronką robimy postój na jedzenie i naradę. Trzeba zacząć się poważnie zastanawiać co z dzisiejszym noclegiem - w Warszawie raczej nie znajdziemy fajnych krzaków na rozbicie namiotu. Tutaj znowu przychodzi z pomocą technologia - szukam w Googlu noclegów w Wawce. Dzwonimy. Pierwszy, drugi, trzeci. Zajęte, cena cholernie droga, zajęte. Czwarty, piąty - cena, zajęte. Ostatecznie zostaje nam pole namiotowe - tam raczej zawsze znajdzie się kawałek trawy, a poprzednie dwa kempingi były w sumie fajne, więc po wielkiej stolicy spodziewamy się czegoś równie sensownego. Z tą nadzieją ruszamy w dalszą drogę. Zostało jakieś 35 kilometrów.



Do znaku Warszawa dojeżdżamy dość szybko, jednak co centrum mamy jeszcze spory kawał drogi. Niby jestem przyzwyczajony do jeżdżenia rowerem po dużych miastach, a mimo to dojazd na miejsce zaczyna mi się cholernie dłużyć. Dodatkowo zaczyna padać deszcz. Przedzieramy się przez stolicę ścieżkami rowerowymi (o ile istnieją), albo chodnikiem, przeciskając się między tłumem przechodniów. Po drodze staram się wypatrzeć jakieś miejsce gdzie można by się tanio najeść - właściwie wypatruje takich miejsc od początku wyprawy i nie jest to wcale łatwe. Tanie budki z kebabami czy innym fast foodem są najczęściej w takich miejscach, że znają głównie lokalni studenci. Internety milczą w takich sprawach, więc tym bardziej ciężko je namierzyć. Cały czas szukam w różnych miastach odpowiednika słynnych, krakowskich zapieksów z Kazimierza, gdzie można pochłonąć sporą zapiekankę za 5zł.
W końcu poddajemy się jeśli chodzi o jedzenie i kierujemy się prosto na pole namiotowe.

Wchodzę do recepcji i staram się dowiedzieć jakie są ceny i jakie warunki. STARAM się to dobre słowo. Gość w recepcji zdaje się mieć wszystko totalnie we dupie. Muszę go dopytywać o każdy szczegół, bo odpowiada jednym słowem i z miną jakby siedział tam za karę. Kemping właśnie zdobywa u mnie minusa numer jeden. Chwilę później łapie następnego - cena. Wiadomo, że stolica to stolica, wszystko tutaj jest drogie. Ale 35zł od osoby za kawałek trawy to jednak trochę sporo. No, ale trudno, jeśli samo pole namiotowe będzie ok, to trudno, nic lepszego nie mamy do wyboru.
Facet z recepcji spisuję standardowo dane z dowodu osobistego i wpuszcza nas na kemping. Prowadzimy rowery uliczką otoczoną z obydwu stron dużą ilością kamperów. Nie wygląda to zachęcająco. Dochodzimy do końca i trafiamy na nasz kawałek trawy warty łącznie 70zł.
Czasami jest tak, że najpierw czuje się, że powinno się czegoś nie robić, a dopiero później mózg wyszukuje sobie pod to poczucie argumenty, które by go uzasadniały. Dokładnie w tym momencie tak wyglądają myśli przelatujące przez mój mózg. Tak naprawdę nie chciałem tam zostawać już po rozmowie z facetem z recepcji, a teraz już tylko utwierdzam się w przekonaniu, że to nie to czego szukaliśmy. Fascynujące jest to, że pewne pole namiotowe na zdjęciach zawsze wyglądają dobrze, a w rzeczywistości wcale takie fajne nie są. Wystarczy dobry kadr i znika całe poczucie hujni, którego doświadcza się dopiero po przyjechaniu na miejsce.
Wiem, że przez głupie 'czucie, że to nie to' pakuje nas w kłopoty, ale mimo to proponuję, żeby się stąd zmyć. Typ z recepcji nie robi problemów - w sumie nie zapłaciliśmy jeszcze, więc pewnie dlatego. Wyjeżdżamy z kempingu i dociera do mnie, że wciąż jesteśmy w największym mieście w naszym pięknym kraju i nie mamy gdzie spać.

Trzeba myśleć, a na głodnego myśli się źle, więc dalsze planowanie zaczynam od wznowienia poszukiwań kebaba/chińczyka/zapiekanek/czegokolwiek co daje się zjeść w miarę tanio. W końcu trafiamy na chińską budę. Ceny o dziwo jak wszędzie - około 15zł za talerz 'do pełna'. Po zapchaniu kichy trzeba wziąć się ostro za myślenie. Opcji jest kilka - pierwsza to taka, że szukamy noclegu gdzieś pod Warszawą, gdzie ceny będą i niższe i może coś będzie wolne. Druga - jedziemy na drugie pole namiotowe (cena taka sama, ale może nie będzie takie złe jak poprzednie). Trzecia - obdzwaniam jeszcze raz wszystkie oferty jakie znajdę, może coś się uda zarezerwować.
Opcja druga zostaje jako rezerwowa. Opcje pierwszą rozważam dość mocno, ale po obdzwonieniu okolicznych miejscowości, wiem już, że z tymi niższymi cenami to jednak byłem optymistą. Poza tym, noclegi poza Warszawą, to wciąż około 20km od miejsca w którym się znajdujemy. A my chcieliśmy jeszcze cokolwiek tutaj zobaczyć, w końcu celowo wybraliśmy trasę przez stolicę.
Daję ostatnią szansę opcji trzeciej. Dzwonię, szukam. Najczęstsze odpowiedzi to  "zajęte" albo "100zł od osoby". W końcu jednak coś się udaje znaleźć - 50zł od osoby za dwu osobowy pokój bez łazienki - noclegi pracownicze. Domyślam się jakie warunki tam będą, ale to naprawdę ostatnia deska ratunku. Kierunek - Praga Południe.


Jesteśmy na miejscu. Koniu idzie do recepcji, a ja czekam pod budynkiem. W sumie tak jak się spodziewałem - parterowe, wąskie budynki. Spaliśmy kiedyś w czymś podobnym w Tarnowie i we wspólnej łazience dla całego budynku był syf i mieszkały tam gigantyczne muchy ze skrzydłami. Żeby nie było - nie jestem jakiś delikates. Za wszystko zapłaciliśmy wtedy 15zł od osoby, więc naprawdę warunki jak na taką cenę nie były takie złe. Mam nadzieję, że tutaj za 3x drożej nie będzie chociaż tych much...
Konia dalej nie ma, a pod budynek schodzi się dziwna grupka osób. Niby nie powinno się oceniać ludzi po wyglądzie, ale oni wyglądają podejrzanie. Co by nie mówić dużo - zalatuje patologią. Czasem sam mam do siebie żal, że tak na pierwszy rzut oka oceniam ludzi, ale najczęściej chwilę po tym moje przeczucia się potwierdzają. Tym razem nie jest inaczej - okazuje się, że byli już tutaj kiedyś i zrobili rozróbę, zostali wpisani na czarną listę, a teraz potrzebują noclegu i próbują ubłagać recepcjonistkę żeby ich wpuściła.

Koniu wraca i przedstawia mi sytuacje: mamy 2 osobowy pokój, łazienka jest wspólna na kilka pokoi, do dyspozycji jest jeszcze kuchnia. W przeciwieństwie do kempingu, recepcjonistka tutaj jest bardzo miła i zgadza się przechować nam rowery w magazynie. Zostawiamy sakwy w pokoju, doprowadzamy się do porządku i wychodzimy przyjrzeć się na spokojnie wielkiej Warszawie.

Aby dostać się do centrum, przejeżdżamy pociągiem dwie stacje, płacąc za ulgowy bilet piątaka - może dlatego taka cena, że kupowaliśmy u konduktora, który swoją drogą nie był w zbyt dobrym humorze. Wysiadamy na dworcu centralnym i wychodzimy na górę.

Jak przystało na plebsa przyjeżdżającego do stolicy, pierwsze wrażenie mimo wszystko robią na mnie wieżowce.








Nie chcę oceniać Warszawy, ani bawić się w jakieś porównania, bo nie o to tutaj chodzi. Mogę tylko powiedzieć, że czuję się tutaj trochę nieswojo, obco. Może to przez to całe zamieszanie z noclegiem, może przez sam fakt przedzierania się rowerem przez tak duże miasto. Zrozumiałem jednak, że zwiedzanie większych miast podczas wyprawy rowerowej jest mocno problematyczne. Kiedyś chciałem odwiedzić wiele polskich miast dojeżdżając do nich na rowerze - Wrocław, Poznań, Szczecin i wiele innych. Teraz zrozumiałem, że to nie do końca dobry pomysł - ciężko zostawić gdziekolwiek rower, a jeżdżenie nim po tak dużych miastach, których się nie zna, mnie przynajmniej bardziej wkurza niż daje radochę. Co do stoicy - na pewno jeszcze do niej wrócę - dam jej drugą szansę, na spokojnie, bez spiny, innym razem - bez roweru i sakw. Tylko najpierw zaplanuje co warto odwiedzić, żeby znowu nie oglądać tylko wieżowców.

Dzisiaj na zwiedzanie nie mieliśmy zbyt wiele czasu. W momencie gdy wysiedliśmy z pociągu na centralnym była już prawie dwudziesta, więc poszwendaliśmy się trochę i przed północą trzeba było wracać. Z plebsowej listy "co musisz zrobić będąc pierwszy raz w stolicy" próbowaliśmy jeszcze odhaczyć metro, ale nasze bileciki z autobusu nie chciały wejść do bramek w metrze, więc daliśmy sobie spokój.
W drodze powrotnej do hostelu dopada nas spora ulewa. Jestem już totalnie zmęczony, ale trzeba jeszcze wykorzystać fakt, że mamy dostęp do dużej ilości wody i zrobić pranie. Rozwieszamy sznurek przez środek pokoju i wieszamy na nim mokre ubrania.
Na liście rzeczy do zrobienia odhaczam jeszcze: "przeżyć" i kładę się spać.

Wyprawa Leżajsk - Hel 2015, dzień 3

Niedziela, 12 lipca 2015 · Komentarze(3)
Kategoria Wyprawy, Z aparatem
Uczestnicy

Poranek w Kazimierzu Dolnym zleciał szybko i przyjemnie. Ważne słowa: "zleciał" oraz "szybko". Wstaliśmy o standardowej godzinie (po 7?) i zaczęliśmy pakować nasze obozowisko na rowery. Pogoda świetna, okolica wyjątkowo ładna - ciężko w takich warunkach się spieszyć, aż żal nie przysiąść na chwilę i nie odetchnąć patrząc na Wisłę.
Siedzimy na schodkach do mini-portu i pijemy herbatę, korzystając z ogólnodostępnego elektrycznego czajnika. Zastanawiam się nad dzisiejszym planem dnia i trasą. Najsensowniejszym wyjściem wydaje się dojechanie w okolicę Warki - stamtąd do Warszawy już tylko kilkadziesiąt kilometrów, moglibyśmy dojechać tam pojutrze o sensownej godzinie i mieć więcej czasu na przyglądnięcie się naszej wielkiej stolicy. Dzisiaj już nie będzie wyboru, czy szukamy miejsca na nocleg na dziko, czy wybieramy pole namiotowe, bo w okolicach w które się udajemy kempingów już raczej nie będzie. W pewnym sensie mnie to uspokaja - tego dnia nie będzie nic większego do zwiedzania, nie mamy więc żadnej presji czasowej. Po prostu jechać ile się uda do wieczora i znaleźć bezpieczne miejsce pod rozbicie obozu.



Pakowanie dobytku we wczesnej fazie. Bardzo wczesnej.

Niestety wczoraj zapomnieliśmy podrzucić do ładowania powerbanku, więc robimy to dopiero teraz, żeby ładował się chociaż przez godzinę. Właściwie póki co nie cierpimy na niedobór zasilania. Powerbank Konia użyliśmy wczoraj dopiero pierwszy raz, mój wciąż jest pełny. Przy wyłączonym ekranie, nawet z lokalizacją GPS działajacą w tle, smartfony spokojnie są w stanie wytrzymać cały dzień.


Na zdjęciu widoczny jest wspomniany poprzednio "budynek" sanitarny (biało-niebieski kontener). Nie było szału z jakością toalet i natrysków, w porównaniu z kempingiem w Sandomierzu, ale lokalizacja pola ciekawsza, widoki dużo fajniejsze, przede wszystkim nie znajduje się w środku miasta, tylko przy rzece. Poza tym bardzo miła obsługa. Kemping jak najbardziej na plus, jeśli nie jest się zbyt wymagającym co do czystości i prywatności. A my narzekać nie mogliśmy - na dziko nie będzie nawet takich wygód.


Port należący do kempingu



Koniu pijący herbatę na schodkach. Za nim budynek, w którym wcześniej urzędował właściciel kempingu - niestety z niewiadomych przyczyn częściowo spłonął.

Po złożeniu namiotu i zapakowaniu sakw na rowery, ruszyliśmy jeszcze raz do centrum Kazimierza, żeby rzucić okiem na miasteczko za dnia. Cyknąłem parę zdjęć i rozpoczęliśmy dalszą podróż w stronę Puław.





W Puławach skręcamy na zachód i po przejechaniu przez Wisłę, jedziemy wzdłuż niej. Niestety za kilkanaście kilometrów trasa wypycha nas na dość ruchliwą drogę krajową, którą jesteśmy zmuszeni jechać aż do miejscowości Gniewoszów. Tam, według mapy, ma znajdować się Bursztynowy Szlak Greenways.
Znajdować się ma, ale oznaczenie widnieje tylko na mapie. Fizycznie nic nie wskazuje na to, aby był tam jakiś wypasiony szlak rowerowy. Chociaż jedno trzeba przyznać - jest maksymalnie bezpiecznie, samochody praktycznie nie jeżdżą, a asfalt póki co jest całkiem fajny. Chociaż tylko do czasu - zjeżdżamy na drogę wzdłuż wału, pełną totalnie suchego pasku wymieszanego z kamieniami. Sakwy latają, prędkość spada, ale da się jechać. Po powrocie na asfalt rozglądamy się za sklepem.
Nie wiem czy to zasługa tego, że teoretycznie ciągle jedziemy tym całym bursztynowym szlakiem, czy po prostu faktu bycia na sporym zadupiu, ale samochody praktycznie nie jeżdżą. Przez 20km widzieliśmy dosłownie kilka samochodów i całą masę rowerzystów. Naprawdę, jeszcze takiego czegoś nie widziałem. Niby samochody stoją na podwórkach, ale wszyscy dookoła śmigali rowerami. Prawie jak w Holandii.
Jazda mija miło i spokojnie, ale coraz intensywniej wypatrujemy jakiegoś sklepu. Poza fanatyzmem rowerowym, te tereny mają jeszcze jedną cechę - nigdzie nie widać żadnych sklepów. Wiem, może jestem mieszczuchem, ale nawet w małych wioskach niedaleko mojej rodzinnej miejscowości, we wsi było co najmniej 2-3 sklepy przy większych skrzyżowaniach. Tutaj jedziemy już od 20 kilometrów, wieś wydaje się być normalna (nie wygląda na trzeci świat), domów mnóstwo, a sklepu żadnego. Jedziemy dalej z ostatnim łykiem rezerwowym na dnie bidonu (na czarną godzinę), aż wreszcie trafiamy na spożywczaka.


Uzupełniamy zapasy i robimy mały postój pod sklepem, delektując się zimnymi napojami z puszki. Sklep jak się okazało, otarty został kilka dni temu (fart). Obserwuje kolejnych rowerzystów parkujących swoje pojazdy pod sklepem i czuje się jak nie w Polsce. Praktycznie żaden samochód nie przejechał obok podczas naszego kilkunastominutowego postoju, a rowerzystów za to cały tabor.

Jadąc dalej, dojeżdżamy do miejscowości Swierże Górne. Tutaj trafiamy na problemy z nawigacją Google Maps, o których wspominałem już kiedyś. Nie wiem na jakiej podstawie określana jest przejezdność dróg, ale nie zawsze trasa wyznaczona przez program jest faktycznie trasą którą da się przejechać. Mapa kieruje nas prosto pod budynek elektrowni Enea Kozienice. Asfalt faktycznie jest i prowadzi dalej, do miejscowości obok, ale teren zakładu jest oczywiście zamknięty i pilnie strzeżony.


O tym, jak pilnie jest strzeżony dowiedziałem się zaraz po zrobieniu tego zdjęcia. Na furtce wisiała tabliczka "Zakaz fotografowania", którą oczywiście widziałem, ale jak to ja: "co mi tu będą zabraniać" - cyknąłem jedną focie. Wyszła trochę krzywo i niezbyt fajnie, ale drugiej nie zdążyłem zrobić. Z portierni wybiegł ochroniarz i machając rękami zaczął się wydzierać i pokazywać na tabliczkę. Żeby załagodzić sytuację, podszedłem do niego i zapytałem, czy mam usunąć zdjęcie (powiedział, że nie) i zapytałem o dalszą drogę do Warki.
Ochroniarz trochę się uspokoił i zapytał, czy my też przyjechaliśmy po pieczątkę pamiątkową (to mnie zdziwiło), bo często rowerzyści z jakichś wycieczek odwiedzają to miejsce. Pieczątkę sobie odpuściliśmy, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy dalej do Warki.

Właściwie zaczynało robić się późno. Minęła osiemnasta, a nas od Warki dalej dzieli około 30 kilometrów.
Jadąc rozglądam się za potencjalnymi miejscami na nocleg - pewnie za Warką tereny będą podobne, zastanawiam się więc jaki typ schronienia byłby dobry. Widzimy z drogi dużo polanek wymieszanych z niezbyt gęstym lasem, które wydają się sensowne, pod warunkiem, że odejdziemy od drogi o kilkaset metrów.
Zbliżamy się do celu, ale czas płynie nieubłaganie. Na nasze nieszczęście dzisiaj niedziela, więc sklepy będą otwarte krócej, a my nie mamy nic do jedzenia, ani co gorsze - zapasu wody na wieczór i poranek. W dodatku nie jedliśmy nic od ostatniego posiłku (niesamowite), a właściwie cały dzień jedziemy na duperelach ze spożywczaków. Wjeżdżamy do Warki, a ja modlę się o otwartą budkę z kebabem. Nie wiem jakie są szanse, że cokolwiek będzie jeszcze otwarte, ale obiecuje w myślach, że jak znajdziemy jakiś otwarty lokal, to kupię to ich piwo, za którym nie przepadam - Warkę.

Wjeżdżamy na rynek. Błogosławieństwo absolutne - 2 kebaby, pizzerie i... Chińczyk. Otwarty chińczyk z naprawdę świetnymi cenami. Zamawiamy typowy dla lokalów tego typu zestaw obiadowy 'do pełna' za zawrotną kwotę 13zł (nawet kebab wyszedłby drożej). Obiad (kolację?) podaje nam maksymalnie pozytywny chińczyk, z którym niezbyt umiemy się dogadać, ale wygląda na życzliwą osobę.
Nażarci do syta, jesteśmy gotowi na podbój dzikich terenów. Problem w tym, że jest dwudziesta pierwsza, a jak sie dowiadujemy od lokalnych ludzi, wszystkie sklepy spożywcze już zamknięte. A my mamy resztki izotonika w bidonie. Na szczęście monopolowy nigdy nie zawodzi. Co prawda nic do jedzenia na rano się tam nie znalazło (właściwie były tam tylko czipsy), a i z piciem byłby kłopot. Kupujemy za to pare piw 'na spanie' i kręcimy północ.


Przy wyjeździe z Warki łapie nas deszcz. Zajeżdżamy na Orlen, żeby założyć coś przeciwdeszczowego i wygrzebać z sakw lampki - zrobiło się już ciemno. Samego rozbijania się w totalnej ciemności chciałem uniknąć planując dzisiejszy dzień, a myśl o rozbijaniu się w ciemności i deszczu nie była zbyt optymistyczna.
Wyjeżdżamy za miasteczko i wypatrujemy miejsca. Przed wjazdem do Warki widziałem pełno idealnych miejsc. Liczyłem na do samo od strony północnej. Błąd. Nie wiedzieć totalnie czemu, lokalni rolnicy wybrali sobie akurat tą stronę miasta na masowe hodowanie jabłek (o ile to były jabłka). Kluczyliśmy dróżkami przez kilkanaście kilometrów w ciemnościach i dookoła jedyne co widzieliśmy to porastające każdy metr sady. Sad raczej nie jest dobrym miejscem na rozbicie namiotu, na pewno jeszcze tej nocy słyszelibyśmy pukanie do namiotu, albo musielibyśmy uciekać przed psami pilnującymi terenu.

Czas mija a jabłka nie ustępują. Grubo po dwudziestej drugiej docieramy do lasu i jedziemy nim jeszcze kawałek.
Przed wyjazdem zastanawiałem się, czy kupić jakieś lepsze światło do roweru (wcześniej miałem małą kieszonkową latareczkę). Ostatecznie zdecydowałem się na Mactronic Scream, 300 lumenów. Teraz wiem, że decyzja o kupieniu lepszej lampki była słuszna.
W lesie znaleźliśmy polanę porośniętą wysoką trawą. Nie wiem czemu, ale założyliśmy że ta trawa w końcu opadnie i zaczęliśmy się przedzierać przez rośliny sięgające nam do pasa. Po jakichś 100 metrach dotarło do nas, że to nie ma sensu i zawróciliśmy na leśną drogę. Przejechaliśmy jeszcze kawałek wgłąb lasu i znaleźliśmy mini-polankę dość dobrze skrytą i niewidoczną z głównej drogi.
Deszcz wciąż lekko padał, więc musieliśmy się sprężać z rozkładaniem namiotu i rozpakowywaniem dobytku. Obydwaj już trochę spięci całą tą sytuacją, odetchnęliśmy dopiero, gdy wszystko (poza rowerami, które jak zwykle przykryliśmy plandeką) było już w środku.
Nie udało nam się zdobyć wody (dopiero po wyjechaniu z miasta zrozumieliśmy, że przecież na Orlenie w sklepie mogliśmy coś kupić), więc zaspokajamy pragnienie piwem. Dobry humor wraca szybko, po chwili już sami się śmiejemy z tej całej sytuacji i z tych przeklętych jabłek. Po opróżnieniu butelek przychodzi czas na sen.

Jak zasnąć w namiocie, gdy jest się w lesie, a dookoła wszystko wydaje dziwne dźwięki? Okazuje się, że nie tak trudno jak się obawiałem. Pierwszym ważnym czynnikiem wspomagającym zasypianie, jest ponad 115km które dzisiaj przejechaliśmy. Zmęczenie działa lepiej niż herbatka z melisy. Do tego magiczny napój butelkowy i oczy same się zamykają.

Całość trasy: https://www.endomondo.com/workouts/559487044/14448...