
Siedzę na Giżyckim molo obserwując kaczki i łabędzie żyjące w harmonii ze sobą. Harmonii polegającej na wzajemnym ignorowaniu siebie, mimo dzielenia razem tego samego metra kwadratowego wody.
Właściwie zaraz wyjeżdżamy. Rower z napuchniętymi od klamotów sakwami stoi oparty o ławkę i czeka cierpliwie na dalszą wędrówkę.
Jedziemy na zachód, w stronę polskiej części Bałtyku. Sam jeszcze nie wiem którędy, ani jak daleko dzisiaj zamierzamy dojechać i gdzie będziemy spać. Pewien etap podróży właśnie się kończy - czas pożegnać się z mazurskimi jeziorami, polami namiotowymi i zaplanowanymi miejscami na noclegi. Wracamy do trybu jechania przed siebie: bez atrakcji i zwiedzania, ale też bez narzuconego schematu w który musimy się wbić. Szczerze mówiąc - cieszy mnie to. Stęskniłem się za tą niewiadomą.
Wyciągam aparat i robię kilka zdjęć wodnym ptakom. Kaczki mają mnie w dupie - za to je szanuję. Stacjonujący obok duży łabędź z gromadą młodych jest mniej tolerancyjny i zaczyna na mnie syczeć, sugerując mi, żebym się oddalił.
"I tak miałem już iść, nie myśl, że wygrałeś."
Wstaję i ruszam szukać Konia, który polazł z kamerką nagrać widok z kładki łączącej molo z lądem.


Jedziemy trasą 592, w kierunku Kętrzyna. Wyjazd z Giżycka był raczej szybki i bezproblemowy. Most obrotowy - otwarty akurat dla ruchu lądowego, pozwolił nam dość szybko dostać się na wylotówkę. Przed wyjazdem standardowo wstąpiliśmy do sklepu kupić jakiś prowiant, przy okazji robiąc sobie ucztę kanapkową na ławce w parku. Wymarzyły mi się bułki z szynką i pomidorem, który okazał się być tak wodnisty, że ofajdałem nim siebie, ławkę i chodnik dookoła.
Droga do Kętrzyna jest raczej nudna - otulają ją dość szczelnie drzewa i krzaki, miejscami pojawiają się jeszcze jakieś niedobitki małych jezior. Wygląda na to, że najbliższe trzydzieści kilometrów będziemy się tłuc główną drogą.
Wraca do mnie stara, rowerowa nuda, którą w sumie lubię. W czasie jazdy raczej się nie gada, poza sporadyczną wymianą informacji. Jeśli ktoś ma problem z wytrzymaniem sam ze sobą, to wyprawy rowerowe zniszczą mu psychikę. Masz cały dzień jazdy, żeby przemyśleć wszystko co się da, a jak skończą się pomysły, zostaje jeszcze śpiewanie wszystkich tekstów piosenek jakie się pamięta.
Zielone znaki odliczają nam cierpliwie dystans do najbliższych miejscowości. Śledzę zmieniające się numerki obok napisów Kętrzyn, aż do momentu gdy w końcu dojeżdżamy na miejsce. Nasze jedyne plany związane z tym miastem, to wstąpić do sklepu i kupić niegazowaną wodę do mieszania izotonika.
Zaraz po wjechaniu do miasteczka trafiamy na hipermarket Tesco. Wodę możemy kupić gdziekolwiek, ale wizyta w Tesco zawsze jest pewnego rodzaju atrakcją, zwłaszcza po nudnej jeździe drogą 592.
Rozsiadam się na krawężniku pod sklepem, czekając na Konia, który poszedł na zakupy jako pierwszy. Macam się po twarzy, stwierdzając, że zarost przekroczył granice bezpieczeństwa i trzeba by go potraktować ostrzami. Do Konia mi dużo brakuje - długość jego brody jest wystarczająca, żeby przekonywać ludzi, że właśnie odbywa podróż dookoła świata i jak prawdziwy podróżnik, nie przejmuje się takimi głupotami jak golenie.
Przed wyjazdem z miasta, gdy mijamy stację BP, zatrzymuję się, żeby doprowadzić się do porządku. Obok Tesco był Orlen, ale nie miał zamykanego pomieszczenia z umywalką, a ludzi było na tyle dużo, że nie chciałem robić scen. Doprowadzam twarz do względnej normalności i zwalniam toaletę, pod którą zaczynała się już formować kolejka.
Po opuszczeniu Kętrzyna tłuczemy się dalej drogą wojewódzką, dla która dla przełamania monotonii ma teraz numerek 594. Po dziesięciu kilometrach nawigacja sugeruje nam zjechanie na boczną drogę, która wygląda na mapie na sensowny skrót między Kętrzynem, a mała miejscowością oznaczoną na mapie jako Reszel. Droga jest wąska, żwirowa i pełna nierówności, jednak skutecznie, po linii prostej prowadzi nas na zachód. Zerkam na ekran telefonu - niepokoi mnie poziom baterii. Nie wiem w jakim stanie są powerbanki - podczas pobytu w Giżycku nie udało nam się nigdzie dorwać prądu. Ostatnim momentem kiedy były ładowane, był ten, kiedy przypomnieliśmy sobie o możliwości podpięcia sprzętów godzinę przed wyjazdem z pola namiotowego nad jeziorem Śniardwy.
Wjeżdżamy do miejscowości Reszel. Planując trasę, potraktowałem ją jak każde inne małe miasteczko - wjechać i wyjechać, ewentualnie zaglądnąć do spożywczaka. Szybko zrozumiałem, że tym razem będzie inaczej.
Gdy planuję zaglądnąć do jakiejś miejscowości gdzie jest co pooglądać, najczęściej wcześniej jeszcze sprawdzam w wyszukiwarce najciekawsze miejsca, oglądając najpierw zdjęcia, czy aby na pewno warto sobie zawracać głowę. Wjeżdżając tutaj, zrozumiałem jak wielki popełniałem błąd.
Reszel to właściwie mała mieścina, o powierzchni kilku kilometrów
kwadratowych i kilku tysiącach mieszkańców. Sporą część powierzchni
zajmuje zabytkowe stare miasto. Krążymy wąskimi uliczkami otoczonymi ścianami starych kamieniczek, mijamy zabytkowy zamek biskupów warmińskich, kościół z wieżą unoszącą się nad resztą budynków.
Uświadomiłem sobie, że gdybym wcześniej dowiedział się o tej miejscowości i celowo tu zaglądnął, spodziewając się tego co zobaczę, nie zrobiłoby to na mnie takiego wrażenia. Może właśnie na tym polega cały problem turystyki, może właśnie za to mam do niej taką niechęć. Wybieramy miejsce, które chcemy zobaczyć, najpierw dowiadując się o nim wszystko co się da, oglądając zdjęcia w internecie, filmiki na YouTube, a potem jedziemy tam, zobaczyć dokładnie to samo, tylko na żywo. To jest tak mocno zakorzenione w naszą kulturę, że mam wrażenie, że dostajemy to w jakiś sposób genetycznie. Sam bardzo często wpadam w pułapkę takiego zachowania, jadę zobaczyć jakieś miejsce, a później będąc tam czuję jakąś dziwną presję, że powinienem zwiedzić to, zwiedzić tamto, zrobić zdjęcie tutaj, potem tam. Podziwiać coś, dlatego bo założyłem, że jadę tam właśnie po to. Zwykle w takich sytuacjach mam takie dziwne wrażenie, że robię coś, czego nie rozumiem, ale tak właśnie powinno się robić.
Z drugiej strony coś mówi mi, że to wszystko nic nie znaczy, coś każe mi po prostu sobie usiąść i poczuć to miejsce w którym jestem, bez chińskiego trybu zwiedzania, bez cykania trzydziestu zdjęć jednemu pomnikowi, bez popieprzonego poczucia, że powinienem się na siłę napatrzeć na coś, bo przecież po to tu przyjechałem. Mam wrażenie, że im bardziej staramy się uchwycić chwilę tym bardziej nam ona ucieka. Jak chińskiemu turyście który ogląda Kraków przez wizjer swojego aparatu, czy ekran telefonu.
"Ludzie boja się, że coś utracą, choćby mijająca właśnie chwilę. Robią setki zdjęć, tak jak ty teraz, łudząc się, że mogą posiąść ten fotografowany moment, że uda im się, bodaj na jedną chwilę, zapanować nad upływającym czasem. Tylko, że w istocie zamiast go doświadczać, nie niszczyć złudnym pragnieniem zachowania, tracą go na zawsze, nigdy niczego prawdziwie nie przeżywając."
Fragment książki "Sen powrotu", autor: Piotr Strzeżysz

Opieramy rowery o słupki otaczające ogródek z parasolami należący do restauracji i rozglądamy się za wolnym stolikiem. Letnie słońce i lekki wiatr w połączeniu z urokiem uliczki łączącej rynek z placem na którym stoi czternastowieczny kościół, skutecznie zachęciły klientów do zajęcia wszystkich miejsc na zewnątrz. W środku z pewnością jest mniej ludzi, ale wolimy mieć nasze na osły na oku. Rodzinka siedząca przy najbliższym stoliku się powoli zbiera, a ja szukam w sakwie kabla i ładowarki do telefonu, robiąc to na tyle wolno, żeby uniknąć wrażenia, że stoimy i czekamy aż sobie pójdą.
Siadamy przy stoliku, kelnerka przynosi nam menu. Moje obawy co do cen szybko się potwierdzają. Przerzucam kolejne kartki w poszukiwaniu dania którego cena nie zaczyna się od dwudziestu złotych. Niejeden powie, że to nie jest wygórowana cena za porządny posiłek, jednak budżet naszej wyprawy jest ograniczony przez problemy natury studencko-cebulowej, a sporą część kasy już udało nam się zdefraudować, a nie dojechaliśmy jeszcze nawet nad morze. Zatrzymuję się na kartce z napisem ZUPY. Całe życie trzymam się teorii, że zupą się nie da najeść, ale cena (sześć złotych) połączona z faktem zjedzenia czegokolwiek ciepłego wygrywa z zupowym sceptycyzmem. Nadejście kelnerki z notesikiem przerywa wewnętrzną walkę problemami pierwszego świata: "pomidorowa czy rosół?". Zamawiam rosół i pytam, czy moglibyśmy podładować chociaż chwilę telefon. Wchodzę do lokalu, i podłączam ładowarkę we wskazanym gniazdku za ladą. Tak jak podejrzewałem, wewnątrz nie ma zbyt wielu ludzi.
Wychodzę ze środka restauracji i dołączam do Konia czekającego dzielnie na swoją zupę, którą mamy w planie zjeść na tyle wolno, żeby bateria przytuliła chociaż trochę prądu, ale tak, żeby nie wydawało się to zanadto podejrzanie.

***
Zerkam na ekran telefonu. Niebieska linia na mapie prowadzi nas bocznymi drogami na zachód, w stronę Elbląga, przez który chcemy jutro przejechać. Droga jest pusta, nie wygląda na mocno eksploatowaną. Asfalt widział już parę wiosen, chociaż jest nie tyle dziurawy, co popękany ze starości. Okolica robi się trochę wyludniona - przez najbliższe trzydzieści kilometrów według mapy będziemy mijać tylko kilka małych wiosek. Zaczyna się robić przestrzennie, teren przed nami zaczyna zauważalnie opadać, a my znajdując się wciąż na wzniesieniu, możemy obserwować całą okolicę. Drogę otaczają oceany pól uprawnych podziurawione wyspami drzew i poprzecinane liniami energetycznymi. Miejscami wyrastają z ziemi wysokie słupy elektrowni wiatrowych, mieląc powietrze ciężkimi łopatami turbin. Odpoczywam, dopiero teraz. Totalny luz i spokój dopada mnie dopiero w takich chwilach, kiedy nie wiem dokąd jadę, nie wiem gdzie będę spał, nie wiem gdzie znajdę najbliższe ślady jakiejkolwiek cywilizacji.
Zjeżdżamy ze wzniesienia, niezbyt stromego, ale ciągnącego się przez jakieś trzy kilometry. Mijamy pierwszą miejscowość, chwilę po niej następną. Te małe wioski, różnią się w jakiś dziwny sposób od tych, do których widoku przywykłem w czasie naszej wyprawy. Z początku nie potrafię znaleźć konkretnych powodów, po prostu czuję, że coś tutaj jest inaczej. Może to ten spokój, może odległość jaka dzieli je od głównych dróg, może coś jest w tej zabudowie: w domach, stodołach, które wyglądają na naprawdę stare. Niektóre budynki zdają się być opuszczone od wielu lat, a inne, mimo że zamieszkane, również wyglądają staro i nie chodzi o jakąś biedę czy ruinę. Domy są głównie parterowe ze strychem, wszystkie o kształtach prostych brył. Tynkowane, ale spod tynku przebija się często czerwień starej cegły. Dachy pokryte starą, ceramiczną dachówką, porośniętą zielonym mchem, szerokie murowane kominy, drewniane płoty, drewniane stodoły. Na podwórkach miejscami stoją stare maszyny rolnicze, wciąż jednak będące w użyciu. Jadę jak zahipnotyzowany, próbując wciągnąć w płuca jeszcze trochę magii tego miejsca.
Zjeżdżamy z asfaltu na polną drogę, mijając po drodze jeszcze jeden dom. Pod budynkiem stoi mężczyzna szukający czegoś w bagażniku samochodu. Jego zdziwiona mina przez moment nasuwa mi myśl, że może wjechaliśmy mu po prostu na posesję (dom nie jest w żaden sposób ogrodzony), ale droga przecież prowadzi dalej przez pola do następnej miejscowości. Jedziemy tak jeszcze kawałek, mijając kolejne domy i budynki gospodarcze rozlane dookoła drogi w taki sposób, że tym razem jestem pewny że przejeżdżamy komuś przez jego teren. Zabudowa jest naprawdę niesamowita, korci mnie żeby się zatrzymać i zrobić kilka zdjęć, ale to by mogło być już za duże nadużycie gościnności.
Zza starego traktora wybiega mały pies, szczekając na nas przeraźliwie. Właściwie mu się nie dziwie, skoro był uczony bronienia posesji, a właśnie jakichś dwóch dziwnych kolesi z workami na bagażniku przejeżdża centralnie przez jego teren. Kundelek szczeka głośno jak potrafi, ale jest na tyle mały, że nie przejmuję się nim za bardzo. Zza rogu wyskakuje następny psiak, tym razem trochę większy, ale wciąż nie na tyle, żeby zrobić na mnie wrażenie. Przed wyjazdem przeglądałem pewne forum o wyprawach rowerowych, był tam temat o sposobach na agresywne psy. Ktoś wspomniał, że przy wielu psach, szczególnie tych niezbyt dużych czasem wystarczy po prostu zejść z roweru a psy przestają szaleć. Przechodzi mi przez głowę taka myśl, ale kilka sekund później, cieszę się że nie skorzystałem z tej rady. Do grupki ujadających kundli dołącza trzeci, który wagowo byłby mniej więcej w tej samej grupie co dorosły bernardyn. Psisko puszcza się w pogoń za mną, zmuszając mnie do próby pobicia rekordu prędkości na sto metrów. To zabawne, jak często wydaje nam się, że już nie mamy za dużo sił, a w sytuacji zagrożenia znajdujemy ich jeszcze całkiem sporą ilość.
Psy gonią za nami jeszcze kawałek, aż nie oddalimy się od zabudowań na większy dystans. Zastanawiam się, czy jeśli w czasie ucieczki zgubiłbym sakwę, telefon lub cokolwiek innego, to czy ryzykowałbym ponowne spotkanie z psem ciężkiej wagi, żeby wrócić tam i to odzyskać.
Wjeżdżamy z polnej drogi do kolejnej wsi. Wita nas asfalt dziurawy jak sito i trochę kocich łbów Stan nawierzchni zdecydowanie nas nie rozpieszcza. Jedziemy czymś na kształt wiejskiej uliczki otoczonej grupką domów, zęby strzelają nam na nierównościach. Zza płotu jednej z posesji zaczepia nas facet, w okolicach sześćdziesiątki. Wspomina coś, że w okolicy miał miejsce jakiś wyścig i myślał że jesteśmy uczestnikami. Przyznam, że nie załapałem o co chodzi, ale wyjaśniam szybko, że jedziemy z Rzeszowa (uznałem, że Leżajsk może być zbyt abstrakcyjny dla mieszkańców północnej Polski) do Gdańska, a później na Hel. Gość jest naprawdę sympatyczny, momentami nie do końca ogarniam o czym mówi, ale wieje od niego taką szczerą wesołością. Pytamy czy droga którą jedziemy przez cały czas ma tak fatalną nawierzchnie - okazuje się, że tak - facet sugeruje, żebyśmy nadrobili trochę kilometrów i przejechali dookoła, ale za to lepszą drogą. Rozważam przez moment tą opcję, ale ostatecznie ruszamy dalej przed siebie.
Dziurawy asfalt zmienia się w standardową żwirową drogę, co paradoksalnie poprawia komfort jazdy. Zerkam na niebo - zaczyna się powoli ściemniać, w dodatku zachmurzyło się dość mocno. Przypominam sobie, że kręcimy dalej na resztkach energii wykrzesanej z niezbyt dużego talerza rosołu, co dodatkowo obniża morale. Dojeżdżamy do głównej drogi, opony w końcu przytulają się z gładkim asfaltem. Wciąż jednak nie pociesza mnie to wystarczająco - dotarł do mnie kolejny problem: nie mamy żadnych zapasów jedzenia ani wody, robi się już ciemno, a my zamierzamy skręcić przed Bartoszycami znowu na zachód, gdzie prawdopodobnie czekają nas takie same wioski jak te które mijaliśmy. Szansa na znalezienie sklepu przy takim planie spada do zera. Po szybkiej naradzie zmieniamy koncepcję - jedziemy prosto do Bartoszyc, gdzie znajdziemy jakiś otwarty sklep i dopiero wyjedziemy za miasto szukać noclegu.
Plan brzmi fajnie, ale jak to zwykle bywa z planami - wszystko się zgadza tylko w założeniu. W praktyce, kawałek przed wjazdem do Bartoszyc zaczyna padać. Zatrzymujemy się na stacji, Koniu standardowo odprawia rytuał owijania śpiwora i namiotu przypiętego do bagażnika w niebieskie worki na śmieci. Zakłada foliowy płaszcz przeciwdeszczowy, który dopełnia całokształt wizerunku rowerowego buma. Wyjeżdżamy ze stacji i kierujemy się w stronę Biedronki, od której dzieli nas jakiś kilometr. Deszcze zmienia się w potężny deszcz. Ciężkie krople tłuką o wszystko dookoła, robi się naprawdę nieprzyjemnie. Okulary zbombardowane deszczem niewiele poprawiają widoczność - ledwie widzę gdzie jadę.
Dojeżdżamy jakoś do sklepu i lokujemy się pod dachem. Robi się coraz bardziej ciemno. Po zrobieniu zakupów i zapakowaniu ich do sakw, trzeba podjąć decyzję: co robimy dalej. Deszcz nie przestał padać, chociaż liczyliśmy na to, że uda nam się przeczekać ulewę pod dachem i ruszyć dalej. Co gorsze, nie tylko pada dalej w najlepsze, ale zaczyna coraz bardziej łupać piorunami. Burza rozszalała się na dobre i nie wygląda jakby miała szybko odpuścić. Przypominam sobie o naszym namiocie, którego rozkładanie w takich warunkach będzie ekstremalnie ciężkie. Obecnie namioty projektuje się w taki sposób, żeby najpierw można było rozłożyć tropik, a później wchodząc do środka, przypiąć sypialnię, która pozostaje sucha nawet przy ulewnym deszczu. Mój namiot działa totalnie na odwrót. Rozkłada się sypialnie, a później nakłada na to topik. Trwa to długo i przy tak ulewnym deszczu nie zalanie wnętrza namiotu jest mało prawdopodobne. W głowie rodzi się coraz większa niechęć do przeprowadzenia w takich warunkach całego procesu szukania miejsca na nocleg i rozkładania naszego cyrku. Przypomina nam się napis HOSTEL znajdujący się na ścianie piętrowego budynku ze stacją benzynową.
Decyzja podejmuje się sama. Wsiadamy na rowery i kręcimy kilometr wstecz tą samą drogą, aż docieramy do stacji. Pytamy o noclegi, a facet odsyła nas do baru. W środku kolejka - ludzie wpierniczają na potęgę hamburgery, panierowane filety z frytkami i surówką i inne narodowe potrawy standardowe dla tego typu lokali. Udaje nam się w końcu dopchać do kasy, pytamy o pokoje w hostelu - osiemdziesiąt złotych za dwuosobowy z łazienką na korytarzu. Zerkam za okno, deszcze łupie tak samo jak wcześniej. Wyciągamy z portfela banknoty i kładziemy je na ladę.
***
Włączam telewizor. Kineskopowy ekran leniwie, z charakterystycznym dźwiękiem przywołuje się do życia. Przerzucam kanały: wiadomości, polityka, seriale, teledyski. Patrzę na ekran i czuję się dziwnie, jakby mnie to totalnie nie dotyczyło. Jakbym nagle przez ten szklany ekran zajrzał do świata, który zostawiliśmy gdzieś za nami, dziesięć dni temu. Wszystkie te rzeczy, którymi się przejmowaliśmy, które wydawały się takie istotne, a na które tak często nie mieliśmy żadnego wpływu. Tak nagle człowiek dochodzi do wniosku, że wszystko czym się karmimy na co dzień to totalna fikcja, niezależnie od tego czy oglądamy telewizję, czy czytamy artykuły w internecie. Rezygnując z jednego medium, które zdaje się nas manipulować, wpadamy w inne, które mówi nam: bądź wolny, myśl samodzielnie, ale to my mamy rację i to nas powinieneś słuchać. Przypominam sobie to wszystko czym codziennie się przejmowałem - tylko dlatego, że ktoś, gdzieś, najczęściej przez ekran monitora zasugerował mi, że powinienem się tym przejmować, że to jest istotne. Poczułem nagle coś na kształt dziwnej wolności, poczucia, że tak naprawdę nic nie muszę. Mogę rano wstać, jechać dalej na zachód, mogę się zatrzymać, mogę zawrócić. Jasne, spotka mnie po drodze masę problemów, ale w każdy wpakowałem się sam i sam muszę się z nich wydostać. Dochodzę do wniosku, że może właśnie dlatego mieszkańcy biedniejszych regionów świata zdają się być mimo wszystko szczęśliwi - bo nikt z 'góry' nie wmawia im, że jest gorzej niż jest. A z tym jak faktycznie jest źle, muszą sobie sami poradzić i jakoś sobie radzą. A nam się dzisiaj wmawia, że mamy mnóstwo problemów na które i tak nie mamy żadnego wpływu.
Gaszę telewizor, biorę ręcznik i ruszam do łazienki. Na piętrze znajduje się jeszcze kilka pokoi, ale wygląda na to, że są puste. Łazienka jest wyjątkowo czysta i schludna, co nie ukrywam: od początku wyjazdu widzę pierwszy raz.
Hostel niestety nie ma żadnej wspólnej kuchni, więc gotujemy w pokoju wodę na zupki chińskie na palniku turystycznym. Niepokoi mnie napis na drzwiach: "Zakaz palenia, zamontowane czujniki", ale mały płomień z kuchenki nie dymi, więc nie powinno być problemów. Dopychamy kichę jeszcze chlebem tostowym z szynką konserwową i idziemy spać.
[Pełna trasa dnia dziesiątego]